czwartek, 31 grudnia 2015

Twój internet. Twój wybór. Wybierz dobrze.

Są takie dni jak wczoraj, kiedy mam ochotę rzucić całe te Internety w diabły. I wcale nie dlatego, że to pożeracz czasu jest, bo w temacie oddzielania świata wirtualnego od rzeczywistego radzę sobie całkiem nieźle, a telefon odspawałam od ręki już jakiś czas temu. Nie potrafię spokojnie przyglądać się albo wręcz przeciwnie udawać, że nie widzę tego gówna jakim w Internecie jest hejt. Ludzie są gorsi niż sępy krążące nad wciąż żyjącą ofiarą.

Wczoraj w siedmiu wypadkach w Tatrach zginęło sześć osób. Dla mnie bardzo smutny dzień, dla rodzin osób które zginęły – najbardziej tragiczny dzień w życiu. Dla hejterów, dzień w którym w końcu można się nieźle wyrzygać. Ja zwymiotowałam dosłownie po przeczytaniu co kilkadziesiąt osób ma do napisania pod postem informującym o tym, że jedną z tragicznie zmarłych osób była dziewczyna w ciąży, która spadła z Koziego Wierchu. Nie wchodziłam w polemikę, że to, że szczyt ten leży na szlaku Orlej Perci nie oznacza, że zdobycie go jest trudne, bo nie jest. Nie sugerowałam, że każdy zna możliwości swojego organizmu i to co dla jednego jest nieosiągalne dla innej osoby (także będącej w ciąży) może być jak spacer po parku. Za decyzję o wyjściu w góry w trudnych warunkach, Dziewczyna poniosła już najwyższą cenę. Jakakolwiek próba tłumaczenia tego nie ma to sensu, bo takie komentarze nie pojawiają się po to, żeby słuchać odpowiedzi, pojawiają się po to, żeby się wyrzygać na kogoś innego. Bez chęci zrozumienia, bez empatii, bez szacunku. Nie chcę w tym uczestniczyć. Takim Internetem rzygam. Rozmiar hejtu i jego bezkarność mnie przeraża. To takie proste. Wyrzygać się na klawiaturę, nacisnąć enter i wysłać w świat. Nie patrzeć na krzywdę, którą można tym zrobić. Bo po co? I dlaczego? Przecież wolno. Przecież Internet jest po to, żeby wyrażać swoją opinię. Wolność słowa mamy. Mam takie nieodparte wrażenie, że walka z trolami internetowymi to walka z wiatrakami. Nie powstrzymasz kogoś, kto podjął decyzję o byciu ciulem. Karma sama go dopadnie. Wcześniej czy później. To, co ja mogę zrobić, to nie podsycać.

Szczęście, że w internetach znajdujemy przede wszystkim to, czego szukamy. Jak w życiu. 

Wczoraj, dla równowagi, moja fejsbukowa ściana zalewała się niemal równolegle jeszcze dwoma informacjami: o charytatywnym bieganiu dla Hani Mielec oraz o wsparciu dla Kasi z Run the World.

Dla Hani wpłacamy pieniądze za każdy przebiegnięty w Nowy Rok. Ile wybiegamy, tyle wpłacamy. Twoje pięć, dziesięć czy dwadzieścia złotych naprawdę może zrobić różnicę, zwłaszcza patrząc w jakim tempie ta niepozorna na początku, mała akcja się rozpędza. Co chwilę ktoś dołącza i deklaruje pomoc. Bez splendoru, sponsorów, mediów – tylko ludzie. NIESAMOWITE!

Wydarzenie Obiegnijmy razem świat dlaKasi Run the World cieszy mnie jeszcze bardziej. Nie pomagamy dzieciom, nie zbieramy pieniędzy, nic nie można wygrać. A mimo tego, mój mały internetowy świat się jednoczy, żeby okazać sympatię. Tak po prostu. Tylko tyle. Aż tyle. Kontuzja to trudny temat dla każdego biegacza, niezależnie od osiąganych wyników, a Kasia to ciężko pracująca i walcząca o swoje wyniki bestia. Czasem przyznaje, że jest ofiarą hejtu, tym bardziej cieszy mnie, że tyle osób zwyczajnie, po ludzku chce okazać swoje wsparcie.

Udało mi się zrobić mój internet takim, że dzieje się w nim wiele dobrego. Nie tyko w okresie około świątecznym, ale każdego dnia. Czy mnie to męczy? Ani trochę. Czy pomagam? Tak, jak mogę i ile mogę. Czasem to po prostu wpłacona kasa na jakiś cel, czasem też wybierając rzeczy dla siebie wybieram te, z których część dochodu przekazywana jest na cele charytatywne, czasem jest to tylko, albo aż wsparcie słowem. Sprawia mi to przyjemność, lepiej mi się z tym żyje. Wierzę, że #dobropowraca.

Twój Internet. Twój wybór. Wybierz dobrze.

poniedziałek, 30 listopada 2015

Nic nie muszę, mogę wszystko. Kilka zasad, które pomagają mi wrócić do formy.

Kilka dni temu minęły trzy miesiące od kiedy moje życie drugi raz wywróciło się do góry nogami. Dziś przebiegłam pięćsetny (500!) kilometr po porodzie. Piszę i ledwo w to wierzę, bo jeśli jedno dziecko to Rzeźnik, to dwójka nie jest Rzeźnikiem Ultra, tylko co najmniej Rzeźnikiem 500. Potrzeba ogromnej motywacji, żeby się chciało. Potrzeba wielu wyrzeczeń, żeby się udało. Potrzeba zaawansowanej logistyki i bardzo dużo wsparcia, żeby było kiedy i jak. Ale da się. Jak to zrobić?

Zacznij powoli i daj sobie czas. Pierwszy trening biegowy zrobiłam niecałe trzy tygodnie po porodzie. Trzy kilometry w trzydzieści pięć minut. Wolniej się już chyba nie da. Bardzo pilnowałam, żeby tętno nawet nie zbliżyło się do górnej granicy pierwszego zakresu. Tej zasady trzymałam się w zasadzie to szalonego startu w październikowym półmaratonie, gdzie pozwoliłam sobie na drugi zakres. Potem zaczęłam biegać z planem i pozwalam sobie na coraz więcej, ale wciąż na zaciągniętym hamulcu. Powrót do jako takiej formy po tak długiej przerwie nie jest łatwy. Nie ma się co oszukiwać. Potrzebna jest tutaj silna głowa. Co drugi trening, kiedy idzie słabiej niż sobie zaplanowałam mam ochotę pierdzielnąć tym w diabły, ale jak mądrze napisała Magda, która jest moją największą inspiracją – „Powrót do formy wymaga wielkiej pokory i wyrozumiałości wobec własnych ograniczeń.”

Słuchaj swojego organizmu, on naprawdę wie lepiej niż Google co jest dla ciebie dobre. Mój lekarz w trakcie ciąży ostrożnie podchodził do aktywności fizycznej, w zasadzie zalecił mi ograniczenie się do spacerów. I spacerowałam, po górach na przykład (jak było wspaniale można przeczytać TUTAJ) lub z kijkami dzień przed porodem ;) 

Ostatni trening jakieś 12 godzin przed porodem :)

Zastosowałam się do wskazań lekarskich, zwolniłam tempo, zrezygnowałam z biegania, ale uznałam, że znam siebie lepiej niż lekarz. Moja ciąża przebiegała prawidłowo, więc pozwoliłam sobie na nieco więcej. Tak samo podeszłam do kwestii powrotu do treningów po porodzie. Postanowiłam zaufać sobie. Aktywność rozpoczęłam od delikatnych ćwiczeń zalecanych po cesarskim cięciu – polegały lekkich spięciach mięśni z wykorzystaniem poduszki. Po kilku dniach dodawałam sukcesywnie kolejne ćwiczenia, typową gimnastykę dywanową, potem taśmy i w końcu ulubiony TRX. Pierwszy trening z większym obciążeniem zrobiłam dokładnie trzy miesiące po porodzie. Wcześniej nie widziałam takiej potrzeby, wystarczyło to, co robiłam.


Elastyczność to Twoje nowe drugie imię. Od sześciu tygodni konsekwentnie udaje mi się realizować plan biegowy i to kropka w kropkę. Jak nigdy. To na razie tylko sześć tygodni, więc nie

środa, 25 listopada 2015

Ubijanie górskich ścieżek vol 2. Oswajanie zimy.


Będzie krótko i na temat. Tematu łatwo można się domyśleć. Ja ostatnio tylko o dzieciach albo o górach. Będzie o górach. Drugi wypad z cyklu ubijanie górskich ścieżek  wypadł dzień po tym, jak dowiedziałam się, że biegnę w Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim. Tak, tym. Tym, w którym jest do przebiegnięcia ponad 50 kilometrów w Karkonoszach. Tym, w którym do trudnej i długiej trasy dochodzą jeszcze zimowe warunki, a jak bardzo zimowe trudno przewidzieć. Marzyłam o tym biegu od pierwszej edycji. Zdroworozsądkowo postanowiłam, że w tym roku jeszcze się nie zapisuję. Ultramaraton (pal już licho czy zimowy czy nie) pół roku po porodzie? To może być kiepski pomysł. No cóż, zakładałam też, że w 2016 jeszcze nie wrócę w góry na biegowo, bo to może ciut za wcześnie. Taaa... Wypełniałam formularz zgłoszeniowy z myślą, że pewnie i tak mnie nie wylosują. Przecież nigdy i nigdzie nic nie wygrywam, a tu na 300 miejsc jest ponad 600 zgłoszeń. „Żebyś się nie zdziwiła”, usłyszałam od męża. No i masz. Jestem na liście. Na razie jeszcze nie wiem czy bardziej się boję, czy cieszę. Chyba jedno i drugie równie mocno. Żyje się raz, trzeba spełniać marzenia dopóki są na to siły, a jeśli sprzyjają okoliczności, to nie ma się nad czym zastanawiać.

Czym są zima, góry i biegowe buty przekonałam się wczoraj. Do standardowego wyrzygu, dochodzi zimno, mokro i ciężko z każdym krokiem zapadającym się w śnieg (co ja najlepszego narobiłam???), ale dochodzi też jeszcze więcej piękna niż latem, jesienią czy wiosną, a góry są jeszcze bliżej. I stres jeszcze większy. Wczoraj wdrapując się na Skrzyczne od połowy drogi towarzyszyła mi myśl, co ja zrobię jak z zza zakrętu wbiegnie na mnie jakaś sarna, jeleń albo wilk. Umrę ze strachu i już. Tak, latam po tych lasach i górach zazwyczaj z duszą na ramieniu. Nie chce przejść, więc stosuję terapię szokową – więcej i częściej, do tego przed wschodem słońca. Mąż pomaga mi jak może naśladujac wycie wilków czy krzycząc "Niedźwiedź"!. Taki troskliwy jest. Wczoraj nie dało się nie zauważać śladów kopyt i łap dosłownie na każdym kroku.  Do tego kilka saren, dziki i jeleń – jaki on był piękny! Wszystko to na jednej z najbardziej ruchliwych gór w Polsce.

Obecność ludzi była za to odwrotnie proporcjonalna do ilości zwierząt.  Jedyną osobą spotkaną wczoraj był pan z obsługi schroniska, choć w dotrzymywaniu nam towarzystwa wyręczył go cudny bernardyn. Za to lubię bieganie w górach. Za docieranie przed innymi na szlaki. Za to, że widzę to, czego inni nie mogą. Za to, że mogę trochę przed ludźmi uciec.

Perspektywa jaka rozciągała się przed nami na grani łączącej Skrzyczne z Malinowską Skałą zapierała dech. Uwielbiam to miejsce, tutaj zawsze jest pięknie, niezależnie od tego jaka jest widoczność. Tym razem było wszystko: chmury, mgła, słońce i błękitne niebo. Jedyne czego brakowało to Tatr na horyzoncie, a szkoda, bo zazwyczaj przy takiej pogodzie widać je doskonale. Po kilkuset metrach biegu w śniegu po kostki, a czasem po kolana brakowało też tchu w sensie dosłownym.  To się nazywa trening siły biegowej. Trenowaliśmy też szybkie odbicie – pod świeżym śniegiem czaiły się nie do końca zamarznięte kałuże. Po tym jak dwa razy utopiłam buty biegłam w takt nadawany przez trzask pękającego lodu. Nie powiem, miało to swój urok, ale szczerze, nie wyobrażam sobie co by było gdyby do odczuwalnej temperatury -12st. dodać silny wiatr i 50 kilometrów do przebiegnięcia...

Nie będę martwić się na zapas. Na zapas to ja mogę trenować, na przykład zbieganie. Zbieganie po stokach narciarskich po świeżym śniegu, kiedy wiesz, że jest bezpiecznie, że nigdzie nie czai się żaden kamień, kiedy grawitacja ciągnie w dół tak, że nie ma sensu hamować… Tutaj pojawia się kolejne uczucie, którego nie jestem w stanie opisać… Część z  Was wie co mam na myśli, a Ci którzy nie wiedzą koniecznie muszą tego spróbować.




















poniedziałek, 16 listopada 2015

Ubijanie górskich ścieżek vol 1 - Beskid Żywiecki i Wielka Rycerzowa. Ala uczy się zbiegać.

Marzyłam kiedyś o bieganiu ramię w ramię z mężem. Dawno to było i zdążyłam o tym zapomnieć. Pokochałam bieganie głównie za to, że kiedy biegam jestem sama ze sobą. I nagle po siedmiu latach zaczął biegać On. Talent do tego sportu ma zdecydowanie większy niż ja. Bez treningów 50 minut na 10 km. Bez treningu na Rysy w 2:26. Bez treningu 20 km w górach. To  w zeszły czwartek ze mną. Piękną trasę zrobiliśmy. Do tego zdarzyło mi się nawet powiedzieć głośno, że to jeden z moich najlepszych dni.


Pierwotny plan zakładał bieg śladami Wilczych Groni, ale stwierdziłam, że przed kolejną edycją biegu (planowaną na luty) jeszcze zdążę. Wczoraj chciałam zobaczyć Tatry, padło więc na Wielką Rycerzową. Chwila na portalu Mapa-Turystyczna.pl i już miałam wyrysowaną trasę. Z Rycerki Dolnej czarnym szlakiem na Praszywkę Wielką, dalej na Przegibek, stamtąd grzbietem czerwony szlakiem na Wielką Rycerzową i powrót przez Mladą Horę szlakiem niebieskim.  23 kilometry i 1200 metrów w górę. Zaczęliśmy od tego, że za cholerę nie potrafiliśmy znaleźć początku szlaku, więc pobiegliśmy przed siebie i w górę. Po prostu. Mogłam się tego spodziewać. Kiedy On ma do wyboru szlak lub dziką ścieżkę, zawsze wybierze to drugie. Dyszeliśmy tak sobie ramię w ramię, kiedy pierwszy raz pomyślałam sobie, że jest super i że marzenia się czasem spełniają.


Wydawało mi  się, że mniej więcej wiem gdzie się kierujemy, dopóki leśnicy nie wyprowadzili mnie

środa, 11 listopada 2015

Czas powiedzieć to głośno, czyli na co porywam się w nowym sezonie.

204 km. Dwieście cztery kilometry. Tyle nabiegałam w październiku. Na bank na większości  nie robi wrażenia, ale mnie udało się to pierwszy raz od ośmiu lat, czyli pierwszy raz  W OGÓLE.  Jak to możliwe, że stało się to właśnie wtedy, kiedy obiektywnie nie miało  prawa się stać, z kilkutygodniowym dzieckiem w domu, nieprzespanymi nocami, kilkoma kilogramami nadwagi i blizną po cesarskim cięciu?  

Na jednym ze zlotów korporacyjnych nasi pomysłowi szefowie podzielili nas na grupy. Następnie zabrali wszystkie dokumenty, telefony,  pieniądze i  karty kredytowe. Potem zapakowali nas w autokary i nie mówiąc ani słowa wywieźli  na lotnisko w Modlinie. Tam bez słowa wyjaśnienia każdy zespół dostał kopertę z listą zadań do wykonania, aparatem fotograficznym do udokumentowania naszych poczynań i wyznaczoną godziną zero powrotu do centrum Warszawy. Bez pieniędzy. Bez telefonów. W dużej grupie. Wejść za darmo na płytę Stadionu Narodowego. Zrobić sobie zdjęcie u konkurencji. Na koniu. W samolocie. Na łódce. Zebrać dużą grupę ludzi, która dla nas zaśpiewa. I inne takie. Był luty. Było zimno. Byliśmy głodni i wkurwieni, ale konsekwentnie odhaczaliśmy zadanie po zadaniu. Wyjścia nie było. Lataliśmy jak idioci po całej Warszawie, opowiadając naszą historię nieskończoną ilość razy. Od zadania do zadania. Była lista do zrobienia. Nikomu nawet nie przeszło przez myśl, żeby odpuścić.

wtorek, 27 października 2015

Znów to poczuć. Półmaraton Królewski.


Tytułem wstępu uprzedzam, że hormony chyba nadal szaleją, zamiast relacji wyszła mi oda do biegania. I dobrze. Przyda się, kiedy nie będzie się chciało wstawać bladym świtem na treningi. Enjoy.



Relacja. Coś czego dawno tu nie było i z obiektywnych względów długo jeszcze nie powinno być.   Do końca roku nie planowałam żadnego startu.  Planowałam spokojne dojście do siebie po porodzie i bardzo spokojne budowanie formy na nadchodzący sezon, ale pojawiła się możliwość startu w Cracovia Półmaraton i wiecie jak jest… nie zastanawiałam się ani sekundy. Od razu wiedziałam, że chcę to pobiec.  Miałam trzy tygodnie, żeby się przygotować i  postanowiłam nic nie zmieniać. Na życiówkę nie miałam najmniejszych szans, a mocny trening też nie miał sensu. Więc po co?

PO TO, ŻEBY ZNÓW TO POCZUĆ.  Tą atmosferę przed startem. Te motyle w brzuchu. To poczucie jedności z kilkutysięcznym tłumem, który niesie wtedy, kiedy same nogi by nie niosły.
Poczułam to i było pięknie. Od porannego dźwięku budzika do niedzielnego bólu mięśni było pięknie. Jechałam do Krakowa pustą autostradą, w radio grała dobra muzyka, nigdzie się nie spieszyłam, nikt nic ode mnie nie chciał. Jechałam robić to co lubię i byłam z tego taka dumna, że prawie głupot narobiłam. Założenie na bieg było takie, żeby nie wyjść z drugiego zakresu. Im więcej miałam przejechanych kilometrów , tym bardziej byłam pewna, że może jednak zmienię plan i będę cisnąć... Niosło mnie. No bo jak to tak, wystartować  i nie paść trupem chociaż na chwilę? Nie upodlić się? Bez sensu.  Widok Tauron Areny i podsłuchane rozmowy w kolejce po odbiór pakietu, dodatkowo mnie nakręciły.

poniedziałek, 19 października 2015

Dynamika motywacji, czyli o tym jak dowieźć zajebistość z początku sezonu do samej mety.

Czekasz kilka miesięcy na to, żeby móc znów trenować po przerwie. Wszystko masz zaplanowane, czekasz tylko na godzinę zero, kiedy będziesz mógł odpalić maszynę. Dokładnie wiesz, co i jak zrobisz. Jesteś jedną chodzącą motywacją.

Odpalasz plan i ruszasz.  Odhaczasz trening za treningiem. Odnajdujesz drogę do siłowni, albo robisz salę z salonu, który jest teraz zagracony całym sprzętem, jaki udało Ci się nazbierać. Grzecznie się rozciągasz, dobrze jesz.   Jesteś jak Ferrari, które osiąga 100 km/h w 3,6 sekundy, czy ile tam. Jesteś po prostu zajebisty. Jesteś na motywacyjnym haju. Ale ten stan nie trwa wiecznie. Kończy się nagle, zupełnie jak zajebisty sen, z którego budzisz się tuż przed przecięciem wstęgi zwycięzcy w wymarzonych zawodach.  W pewnym momencie stracisz czujność, coś się wydarzy, chuj bombki strzeli i choinki nie będzie. Nie mam mowy, żeby wszystko poszło zgodnie z planem. Im  zaakceptujesz ten stan,  tym większe masz szanse dowieźć swą zajebistość na wymarzony start i dalej do mety.  

Każdy niezrobiony trening, każde wyłączenie budzika i nakrycie głowy kołdrą, każdy raz kiedy odpuszczasz , nawet wtedy kiedy zmuszony jesteś to zrobić, wbija gwóźdź do trumny motywacji. Bez motywacji nie ma realizacji planu, bez planu nie ma motywacji. Koło się zamyka.

Jak nie stracić motywacji, kiedy nie wszystko idzie zajebiście?

Przyjmij do wiadomości, że motywacja jest procesem, który posiada swoją  naturalną dynamikę, nie da się jej utrzymać stale na tym samym poziomie bez angażowania dodatkowych bodźców. Tak twierdzi w książce "Słomiana motywacja" Rafał Krasicki. Do mnie to spojrzenie przemawia.





wtorek, 6 października 2015

Superbohaterem być.

Armagedon. To słowo i ten stan pojawił się w moim domu siedem tygodni temu.  Z drugim dzieckiem jest łatwiej, mówili. Taaaaaaaaaaaa. Że ja głupia uwierzyłam… Pierwsze dni po powrocie ze szpitala pamiętam jak przez mgłę i dobrze, bo nie należałam do najszczęśliwszych osób na świecie. Nie linczować proszę, tylko zrozumieć, że jak ktoś lubi sobie ze wszystkim radzić, a potem nie radzi sobie z niczym, to nie ma mowy, żeby lubić ten stan. I pewnie do dziś tkwiłabym w piżamie, gdyby nie SUPER MOCE, które odkryłam, kiedy przestałam słuchać dobrych rad i dwa tygodnie po porodzie zrobiłam po swojemu i zabrałam ferajnę w góry.  Wtedy po raz pierwszy poczułam się jak  SUPERBOHATER. Może i żyję w lekkim chaosie, może mam ochotę uciec przed własnymi dziećmi co najmniej raz dziennie, ale nigdy tak często nie czułam się jak SUPERBOHATER. A teraz mam ten stan. Potrafię się rozdwoić na przykład. Mogę jednocześnie zmieniać pieluszkę młodszemu,  kopać piłkę ze starszym i  przypominać mężowi przez telefon co ma załatwić w banku albo kąpiąc starszego bujać nogą młodszego w foteliku, drugą nogą ćwicząc propricepcję (tak wczoraj zastał mnie mąż, podziw w jego oczach porównywalny z tym, który widziałam po pierwszym maratonie). Jednoczesne karmienie młodszego ze starszym na kolanach i trzystustronicową książką z bajkami trzymaną w powietrzu (bicki rosną!) to cowieczorny rytuał. Czy to nie jest SUPER MOC? I jeszcze ta NADPRZYRODZONA SIŁA, no bo jak to inaczej nazwać,  kiedy po śnie pociachanym jak mięso na tatara, zaczynasz wszystko od nowa bez jednego nawet mrugnięcia okiem? Ba, zaczynasz nie byle jak, bo od małego WOD’a, bo budzi szybciej niż kawa. Tylko PELERYNY  bohatera mi brakuje.


Każdego dnia wykonuję nie jedną, nie dwie i nie trzy misje specjalne. Sorry, takie życie SUPERBOHATERA, który ma jedno zadanie – nie pozwolić zawładnąć chaosowi swoim światem.  Lekko nie jest.  Zresztą jak jest lekko to zazwyczaj daję dupy, rozleniwiam się i odpuszczam. A idąc tym tropem, z dwójką  dzieci na rękach, z oczami postawionymi na zapałkach i zapasem relanium w przyszłym roku rozwalę nie jeden kiosk.  

Góry lekiem na całe zło. Wiadomo.

niedziela, 16 sierpnia 2015

Odłóż lepiej tego smartphona i pożyj trochę dla odmiany...


Autorytet ze mnie żaden, ale muszę, bo inaczej się uduszę.

Obrazek z wczoraj:

Milion stopni w cieniu. Budujemy z Synem nowatorski system nawadniania grządek, zbieramy jeżyny, Syn urządza skoki do basenu, pływa, nurkuje, następnie urządzamy tor przeszkód i pokonujemy go biegiem, na kolanach, tyłem, jak się da. W międzyczasie jeszcze zabawa w piaskownicy i oczywiście miliard pytań, które nie mogły pozostać bez odpowiedzi. Po cichu marzę, żeby ta buzia zamknęła się choć na chwilę. Mąż za to głośno pyta, czy u nas zawsze musi być tak głośno? Przecież sąsiedzi też mają dziecko i nie dobiegają stamtąd żadne okrzyki.

No właśnie. Zerkam do sąsiada. Sąsiadka i jej córka (lat chyba 7, może 8) leżą na leżakach w tej samej pozycji, w której je zastałam, kiedy przyszliśmy. Mama z telefonem, córka z tabletem. Zmieniła się tylko ilość Pepsi w dwulitrowej butelce postawionej obok córki. Była pełna, jest pusta. To, że mama i córka mają niemałą nadwagę, to już w sumie szczegół. Bardziej dotyka mnie fakt sposobu spędzania czasu. Czy siedmiolatka naprawdę nie potrzebuje uwagi rodzica, zabawy i ruchu? Na ogródku stoi basen, zjeżdżalnia, trampolina. Stoi, bo nigdy nie widziałam, żeby dziewczynka z czegokolwiek korzystała. No i ważniejsze pytanie - czy rodzic nie potrzebuje kontaktu z dzieckiem? 

To ja już wolę, żeby u mnie zawsze było głośno. Ludzie, ogarnijmy się! Dzieciństwo naszych dzieci minie szybciej niż nam się wydaje. Nasze życie minie szybciej niż nam się wydaje!

Wszystko jest dla ludzi. Nie jestem moim mężem, który internetu, facebooka i całej reszty do szczęścia nie potrzebuje, nie używa i nie rozumie. Ja korzystam, ale nadszedł taki moment, kiedy nauczyłam się nie wyciągać telefonu bez potrzeby (no, może poza dniami kiedy obserwuję relacje online z biegów takich jak BUGT - to uzależnienie jest silniejsze ode mnie). 

Obrazki rodziców na placach zabaw czy ludzi w pubach, którzy wpatrują się w ekrany, zamiast podnieść wzrok i porozmawiać z tymi, których mamy obok, napawają mnie przerażeniem, bo stały się widokiem codziennym. Ludzie nie wiedzą ile tracą. I mam wrażenie, że nawet pojawiające się kampanie społeczne, mogą nie pomóc. 

Jakiś czas temu na blogu Twój Bieg Twoje Zwycięstwo przeczytałam: 

TRZEBA ŻYĆ NATYCHMIAST, JEST PÓŹNIEJ NIŻ NAM SIĘ WYDAJE

Nie trać życia na pierdoły. Nie idź na łatwiznę. Dbaj o siebie i swoich bliskich. Goń marzenia. Zepnij dupę, znajdź czas i równowagę.

No dobra, powymądrzałam się (może to te sławne ciążowe hormony, a może wcale nie? ) to teraz biorę sprawy w swoje ręce i idę rodzić, bo jutro będziemy już w komplecie :) A Ty odłóż srajfona i zrób coś fajnego :)



wtorek, 28 lipca 2015

I uczynię wszystko, aby nowe bieganie było zgodne, szczęśliwe i ogniem z dupy ziejące


Kochane Bieganie,

Wiem, że nie jestem idealna. Wiem, że popełniłam wszystkie możliwe do popełnienia błędy. I te, których nie byłam świadoma i wyszły po fakcie. I te, o których wiedziałam,co zrobić, aby ich uniknąć. A także te, których miałam  pełną świadomość i zarzekałam się, że nie popełnię ich nigdy. Taka jestem zdolna. A Ty jesteś i zawsze na mnie czekasz. Jakoś przetrwaliśmy wszystkie wszystkie moje fochy, wzloty i upadki, pomimo momentów, w których byłam pewna, że rzucę Cię raz na zawsze. 

Teraz widujemy się rzadko i przelotem, ale ta separacja dobrze nam zrobiła. Zdystansowałam się, zatęskniłam mocno i wiem, jak ułożyć nasze życie od nowa tak, aby było jak w bajce. Tak, wiem, że obiecywałam już nie raz, ale jak to mówią do trzech razy sztuka. Mamy tą szansę, żeby zacząć wszystko od nowa, jak trzeba i po bożemu, więc grzechem byłoby nie spróbować. 

Zaczniemy wolno, a potem zwolnimy jeszcze bardziej. Nasz związek to nie szybka randka, to przecież tak na całe życie, to dystans ultra. Złota zasada biegów długodystansowych, jest pierwszą, o której będę pamiętać. Tęsknię za Tobą jak cholera, napalona jestem jak szczerbaty na suchary, ale wiem, że tym razem nie będę miała wyjścia. A konkretniej? A konkretniej, niestety nie pójdziemy na pierwszą randkę tak szybko jak bym chciała. Ostatnie czego chcę, to szybki początek, a potem długa pauza.

czwartek, 25 czerwca 2015

Ala vs. Ciąża

Ciąża to nie choroba. Tak mówią. I ja się pod tym podpisuję. W związku z tym nie planowałam porzucać biegania na ten czas. Wręcz przeciwnie - na początku wyobrażałam sobie siebie truchtającą niemal do samego końca. Stało się inaczej w dużym stopniu na skutek nazbyt wyraźnej sugestii lekarza, który jak usłyszał pytanie o bieganie w ciąży zbyt obrazowo wyraził swoje zdanie na ten temat i niestety miało to miejsce w obecności mojego męża. Od tamtego momentu za każdym razem kiedy wychodziłam biegać, czułam jakbym dopuszczała się zbrodni przeciwko ludzkości.

Szkoda, że mój lekarz nie jest zapalonym biegaczem. Może wtedy biegałabym więcej w ciągu ostatnich miesięcy. Bo przecież super się patrzy na zdjęcia i czyta historie biegających przyszłych mam. Trochę im zazdroszczę, ale sama nie miałam na tyle pewności, żeby upierać się i robić coś dla siebie, kiedy nie tylko o mnie chodzi. Tutaj też więc nie zamierzam zajmować stanowiska, co jest dobre a co złe dla kobiet w ciąży. Ale postanowiłam sprawdzić co jest dobre dla mnie i najpierw spróbować polubić to, co uważa się za bezpieczne i dla ciężarnych się poleca.

niedziela, 11 stycznia 2015

2014. Jedna piąta roku poza domem.


Przełom roku można lubić albo nie. Można odciąć się grubą krechą od tego co było i wystartować
z symbolicznym nowym rokiem, można też chować się pod kołdrą przed tykającym jak bomba zegarowa czasem. Ważne, że jest wybór. Można też starać się żyć tak, aby uciekający czas nie wywoływał epilepsji. Nie marnować czasu na pierdoły, nie zamartwiać się duperelami, nie truć rzeczami na które nie mamy wpływu. Zamiast wyrzutów, że coś poszło nie tak, następnym razem zrobić to po prostu lepiej  i przede wszystkim robić jak najczęściej to co kochamy najbardziej. Proste.

Nie napisałam tego, żeby tu nagle po kilku miesiącach ciszy zupełnej truć banałami. Napisałam, żeby było i kłuło w oczy. Mnie przede wszystkim. Zwłaszcza, kiedy przyjdzie mi do głowy robić inaczej niż napisałam wyżej.

2014 to był dobry rok. Może i było trochę (albo i dużo) za dużo pracy i stresu, za mało trenowania i przynoszących radochę osiągniętych celów, ale to przecież można wcale nie tak trudno zmienić.
 Było za to coś, czego zmieniać nie zamierzam: 69 cudownych dni spędzonych tu i tam,  w pięknych miejscach, z najlepszymi ludźmi, dni poświęconych na to, co uwielbiam: góry (48!!! dni), bieganie, nowe miejsca, a to wszystko z Chłopakami moimi. To jedna piąta roku. Jak mi się to udało nie wiem, ale mam zamiar to powtórzyć.  Pięknie było. I co z tego, że teraz już wiem, że nie dorobię się nigdy, no bo jak? Przecież im więcej zarobię, tym więcej mnie nie będzie w domu… Dobrze mi z tą myślą. Teraz trzeci tydzień siedzę uziemiona w domu, oglądam zdjęcia i gęba mi się śmieje. Tego, co było nie zabierze mi już nikt.  Kilka miesięcy temu pisałam tutaj o chwilach idealnych i o tym, że trzeba robić tak, żeby była ich cała fura. Ameryki nie odkryłam, wiem, ale moją furę mam.

Ja , sama!, na środku Czarnego Stawu Gąsienicowego. Do tego podczas treningu biegowego. Uwielbiam wracać do tego.

Ja, sama!, o poranku w beskidzkim, czasem tatrzańskim lesie. Coś co rok temu by się nie wydarzyło. Dziś to jedne z najlepszych momentów minionego roku, kiedy po prostu wsiadałam do auta nad ranem, żeby pobiegać sama w lesie, zmasakrować się na Skrzycznem, Klimczoku czy drodze do Murowańca, bez medali i rekordów. Tylko tak po prostu.


Albo to. My, sami!, na Zawracie. Do tego mgła, groza i adrenalina. Było pięknie, choć wcale niewesoło, kiedy buty do biegania ślizgały się po zalegającym śniegu, a śnieżyca przy Zmarzłym Stawie, pozwoliła uwierzyć, że można się zgubić w naszych pięknych Tatrach.


Mogłabym tak co najmniej 48 razy, tyle ile w dni w górach, tyle wymagających ochów i achów wspomnień by się znalazło.. Nie przeszło mi. Oprócz samego bycia w nich czy biegania, jest jeszcze jedna niesamowita rzecz – słuchanie jak trzylatek mówi: „chodźmy tam wyżej, tam będzie piękny widok”.  Zwłaszcza jak  udaje mi się połączyć trening z byciem z chłopakami, a w ubiegłym roku, szło to całkiem nieźle. Wspólne wypady biegowo-rowerowe po dolinach, wspólne wycieczki górskie – chłopaki kolejką do góry, ja biegiem. To wszystko da się połączyć.  Może i zawaliłam realizację planu treningowego, zadowolona z tego powodu nie jestem, ale frustrować się nie zamierzam. To był dobry rok, biegowo też.



 O planach na nadchodzący rok za to nie ma co pisać. A jeszcze kilka tygodni temu było działo się w mojej głowie i w mięśniach też. Trzy tygodnie nad morzem w zasadzie bez biegania, bo tylko prze kilka dni byliśmy w trójkę, potem nie było już jak. Ale jak się nie ma co się lubi, to można… polubić basen na przykład. Trzy tygodnie równa się około 30 godzin na basenie, z czego znaczna część sam na sam z Młodym zaopatrzonym w kółka, motylki i inne wynalazki w rytm tam i z powrotem. Oszaleć można. I oszalałam chyba, bo od tego kręcenia się tam i z powrotem, przeszło mi nawet przez myśl, że może jakiś TRI kiedyś (ja to napisałam???). Kto to wie? Trzy tygodnie nad morzem to też 20 popołudniowych drzemek Młodego, podczas których uczyłam się z TRX-em mięśni, o których dawno zapomniałam. Tak, chyba nigdy nie spędziłam tyle czasu na ćwiczeniu mięśni głębokich, stabilizacji, ale też siły. Za każdym razem, jak cała trzęsłam się przy desce bokiem, tyłem i czym tam jeszcze, widziałam siebie jak drałuję jak czołg pod górę albo jak lecę w dół zimą w Karkonoszach albo latem w Tatrach…


A teraz trzeci tydzień siedzę i nic nie robię. Takie życie kolorowe. Nic to. Jakoś to ogarnę.