poniedziałek, 30 października 2023

Zmiana

Po prostu Łemko.


Pierwsze były szok i zaprzeczenie.

Drugie były poczucie winy, załamanie, chaos, wrogość. I trwało to bardzo długo.

Trzecia jest akceptacja.

Czwarta będzie decyzja. 


Życie to zmiana. Jedyną stałą jest zmiana - frazes? Nie sądzę.

Wiem o tym przecież. Z change managementem pracuję na co dzień. O zmianie pisałam przy okazji Pieniny Ultra Trail. Tyle, że wiosną byłam gdzieś pomiędzy zaprzeczeniem a załamaniem i totalnie nie przyjmowałam do wiadomości tego co się dzieje. 

Myśl, że się coś się zmieniło spłynęła na mnie na 20 kilometrze Łemko Maratonu. Nie biegam jak wcześniej i nie jestem taka jak wcześniej…

Do Łemko przygotowałam się tak na 3 z plusem. Coś tam trenowałam, ale wciąż w sekwencji 3 tygodnie zrywu i tydzień odpuszczania. Jechałam na start bez większych emocji. Cieszyłam się na ładny dzień w górach i niewiele poza tym. Trochę, żeby jest sobie wytworzyć zaczęłam sprawdzać czasy i budować założenia. Cel był, żeby dać z siebie wszystko i przybiec w czasie lepszym niż Rakieta dwa lata wcześniej.

Biegłam mocno, mimo to tuż za pierwszym punktem kontrolnym wiedziałam, że nic z założeń nie będzie. Trochę tu czynników obiektywnych bo i wiatr, i błoto, i złamany kciuk i kontuzja rozcięgna… Ale zamiast rozżalenia i złości spłynęła na mnie z halnym akceptacja stanu, w którym jestem tu i teraz. Kiedyś stać mnie było na więcej, kiedyś… A dziś… a dziś raz mam przestrzeń w głowie na trening i biegowe marzenia (i to jakie!), innym razem mam to totalnie w dupie. 

Fot. Piotr Oleszak


Jak mi trudno w życiu, to realizowanie planu treningowego jest ostatnim o czym myślę, a bieganie jest najczęściej pierwszym na co się obrażam. Mam tak od kiedy biegam, tylko, że w ostatnich latach obrażałam się dość regularnie. I to jest ok.

Zamiast obrazić się się jak zwykle i spierdolić sobie dzień, powiedziałam ok, biorę to. Tutaj jestem, na to mnie dziś stać. Biegam słabiej niż kilka lat temu, ale uczciwie czas przyznać, że bieganie nie było dla mnie ważne, a czasem po prostu nie miałam siły na branie na siebie kolejnego bata. 

To było jak przeskok zapadki w mózgu i stało się nagle. Stanęłam. Nabrałam powietrza i zamknęłam oczy. Jak je otworzyłam to już wiedziałam. To moje tu i teraz. Mogłam odpuścić gonienie przeszłości. Zaczęłam gonić to, na co stać mnie dziś, bez rozpamiętywania. Przez chwilę nawet wydawało mi się, że ten moment akceptacji sprawił, że nabrałam jakiś mocy dodatkowych, bo wyprułam do góry jak dzika. Odcięło mnie szybko.

Pozbierałam się i biegłam dalej swoje. Biegłam ile mogłam. Sił pod górę brakowało, ale za to nikt wyprzedzał mnie na zbiegach! Szok! Mnie, Grażynę zbiegania. Piękne to było!

Uśmiechałam się dookoła głowy za każdym razem jak wbiegałam w las, a jak z niego wybiegałam to piałam z zachwytu. Dosłownie. Głośno. To też było piękne!

Bo na Łemkowyna Ultra Trail i w Beskidzie Niskim zawsze jest pięknie. Jak świeci słońce, jak wieje halny, jak jest błoto i jak pada deszcz. To magiczna kraina i magiczne chwile.

A potem cieszyłam się na mecie. Cieszyłam się też jak sprawdziłam wyniki, bo w sumie to poszło mi relatywnie dobrze, tylko niewiele gorzej niż sobie założyłam.

Dziś wszystko mnie boli. Czyli było dobrze. Jest dobrze. Fajnie jest czuć satysfakcję.

Fot. Paweł Zając


Co dalej?

Zaprzeczenie. Załamanie. Akceptacja. Ostatnia będzie decyzja.

Dziś jeszcze nie wiem, czy zostanę tutaj gdzie jestem, gdzie z zaskoczeniem odkryłam, że mi całkiem wygodnie, czy może wyszukam sobie zawody, na pewno długie, na myśl o których będą do mnie zlatywać wszystkie motyle z okolicy. 

Ps. Na pierwszym punkcie była 161, na metę wbiegłam na 121 pozycji. Opierdalania nie było ;)






środa, 26 kwietnia 2023

Pieniny Ultra Trail. Chcieć więcej? Chcieć mniej? Chcieć za dużo?

O tym jak Pieniny Ultra Trail zrobiły mi z dupy jesień średniowiecza. Wróć, wcale nie tak.

Fot. Michał Buczyński Fotografia


O tym, jak ja sama zrobiłam ze swojego zgrabnego tyłka jesień, nie tylko średniowiecza. Rozjechałam siebie walcem. Na płasko. Oraz o tym, jak teraz próbuję przyjąć supermoc, podnieść się, zostać bohaterem kreskówki, wstać i pójść przed siebie.

Ale może po kolei. Nie, nie będzie o tym jak dojechałam na start, z kim i gdzie spałam, co jadłam i ile kroków przeszłam dzień przed startem ;) 

Ostatni mój start, który wspominam z satysfakcją to Lavaredo Ultra Trail 2019, cztery lata temu. Caps Lockiem - CZTERY LATA TEMU. Za długo dla poziomu wytrenowania i dla mojej głowy.

Cztery lata, w trakcie których działo się wiele. Pandemia wraz ze strachem, który wniosła w życie. Moje permanentne już problemy ze zdrowiem. Zmiana życia zawodowego, która dała mi ogromną satysfakcję, ale kosztowała mnie niemało. Spełnione własnymi rękoma marzenie i wyprowadzka na południe, która poza totalnym zachwytem, wiąże się z kosztami i stresami dużego kalibru.  Rodzicielski rollercoaster, z byłym mężem w wagoniku. Kilka kilogramów na plusie. Więcej dziur w treningu niż treningów. Pewnie mogłabym tak jeszcze długo… Nie był to łatwy czas.

Zapisywałam się na biegi, ale głównie to sprzedawałam pakiety i próbowałam wrócić do biegania. 

Od kilku miesięcy jest stabilnie. Trzy tygodnie trenuję, w czwartym organizm się buntuje i jestem chora. Doszłam jednak do momentu, w którym chcę wrócić, bo dobrze robi mi to na głowę, więc jestem mentalnie gotowa na trzy tygodnie treningu i tydzień lekkiego odpuszczenia. Do tego okolica, w której obecnie mieszkamy jest tak piękna, że każdy trening to zachwyt. Każdy więc trening to wdzięczność i reset głowy.

Stojąc na starcie Wielkiej Prehyby mówiłam sobie (i każdemu, kogo spotkałam), że wracam, że to mój pierwszy bieg po długiej przerwie i totalnie nie mam żadnych oczekiwań, po prostu chcę wrócić. Nie kłamałam. Naprawdę nie miałam. Biegłam ten dystans 6 lat wcześniej, ukończyłam w 6 godzin i 19 minut, jedyne co myślałam, że fajnie byłoby nie przekroczyć 7 godzin.  A potem przekroczyłam linię startu i mi się przestawiło. Choć może warto napisać wprost. Odjebało mi i rozpoczęłam, długi na ponad 40 kilometrów, dialog samej ze sobą, w którym na zmianę się do siebie przyjebywałam, bo nie jestem dość konsekwentna, żeby trenować, szybka, szczupła, nie potrafię zbiegać, nie przewidziałam, że zepsuje mi się bukłak, nie ogarnęłam kijków, znów biegnę z zawalonymi zatokami (a mogłam przecież je podleczyć)... Żeby za chwilę zmienić nutę i  dowalać się do siebie za to, że nie potrafię odpuścić, cieszyć się tym co jest (heloł! ledwo co zaczęłaś startować, jesteś na trasie maratonu górskiego! czego ty od siebie chcesz dziewczyno!), przestać porównywać się do lepszych od siebie. 

I tak całą trasę. Na okrągło. Ogromny ból mięśni od pierwszego podejścia to w sumie szczegół (zakładam, że zlekceważona infekcja o sobie przypomniała), bo ja umiem w życie z bólem. Narzekam na niego, ale cisnę do przodu. To, z czym sobie nie radzę to oczekiwania. Zawsze za wysokie.  Nie umiem chcieć mało. Oszukuję siebie, że umiem i że mało wystarczy. I nigdy nie wystarcza. 

W sobotę było cudownie. Była przepiękna pogoda. Widoki zapierały dech w piersiach. Tym się cieszyłam, całą sobą. Głośno dziękowałam, że jest tak pięknie, bo bez tego rozpadłabym się chyba na kawałki. Wielka Prehyba, zaraz po Lavaredo Ultra Trail i na równi z Biegiem Ultra Granią Tatr jest moim najpiękniejszym startem. Totalnie! I to góry uratowały ten start. Potrafiłam się cieszyć się tym co dookoła i jednocześnie ocierać cieknące łzy. Ciekawe to było doświadczenie. Chłonęłam co widzę i marzyłam o tym, by być na mecie i móc rozpłakać się i rozpaść na kawałki. Wiedziałam jednak, że rozpadnę się dopiero na mecie i nie odpuszczę wcześniej. 

Uwielbiam to. Uwielbiam tą walkę. Uwielbiam biegać w górach, choć nie umiem zbiegać i często na trasie na zmianę klnę na siebie i płaczę, ale robię kolejne kroki w dół, bo kocham to uczucie, kiedy pokonuję swoją słabość. Kocham uczucie triumfu na mecie. Kocham czuć moc, której wiem, że większość ludzi nie ma. 

Stan, w jakim jestem dwa dni po biegu, tylko potwierdza, że dałam z siebie, tyle ile mogłam na ten moment. Ledwo chodzę. W głowie milion myśli, ale też planów. 

Sam bieg i wynik był relatywnie słaby. 6:50:02 i miejsce 18/60 w K40. Nigdy nie wygrywałam, ale jednak stać mnie było na więcej. Krok w tył boli, muszę go przepracować, żeby móc zrobić krok do przodu.



A wpis na blogu? To dzięki Agnieszce, która przypomniała mi o moim blogowaniu kilka kilometrów przed metą (dziękuję!) Sprawiła, że zajrzałam do moich własnych wpisów. Wiele z nich jest w podobnym tonie jak ten. Cała ja. Bieganie i pisanie o tym bieganiu jest dla mnie jak autoterapia. Robi mi dobrze. Jestem więc.


wtorek, 10 marca 2020

Z cyklu: Matka też człowiek.


Każdego dnia powtarzam, że matka też człowiek.  Mówię o tym głośno i wyraźnie. Mówię moim koleżankom, kiedy skarżą się, że już nie mogą wytrzymać albo kiedy osiągają stany, które trudno nazwać inaczej niż czyste szaleństwo. Przypominam im o tym, kiedy w całym tym szaleństwie zapominają o sobie. Mówię to moim dzieciom, które czasem widzą we mnie tylko swoją satelitę (żeby nie nazwać tego bardziej dosłownie służącą i sprzątaczką).  Mówię to sobie. Każdego, ale to dosłownie, każdego dnia. A i tak czasem zdarza mi się sobie nie uwierzyć…

Dwa tygodnie temu.
Omawiam ze starszym synem plany na niedzielę. Umawiamy się na całe popołudnie razem. Rano w planie trening i przygotowanie obiadu. Pełna akceptacja i zrozumienie ze strony dziewięciolatka. On też ma swoje plany. Zakładam legginsy i… zrozumienie, o niespodzianko!, zamienia się
miałczenie.

- Mamo, idziesz na trening? Nieee idź…
- Hej, przecież się umówiliśmy. Teraz trening i obiad, potem czas dla nas, taki jak będziesz chciał.
- Dobrze, ale nie idź.
- Dlaczego?
- Nie wiem.
- Przecież i tak chciałeś rano pograć na konsoli.
- No.
- To co, ja mam siedzieć obok i patrzeć?
- Mogłabyś.

No nie. Nie mogłabym.

To jest ten moment, kiedy muszę jemu, ale też sobie (a może przede wszystkim sobie) powiedzieć głośno, że matka też człowiek…
Pytam co lubi robić. Patrzy nam  mnie i wywraca oczami. Dobrze wie, do czego zmierzam. Oczywiście, że wytłumaczę mu, że każdy ma prawo mieć swoje zainteresowania i każdy ma prawo mieć chwilę dla siebie. Bez ogródek mówi, że on nie zrezygnowałby ze swoich przyjemności. Wygląda jakby zrozumiał. Włącza konsolę. Turboszczęśliwy, bo dawno nie było okazji. Ja zadowolona, niemal mówię głośno: „Robisz to dobrze, dziewczyno! Yeah”.  W atmosferze triumfu wychodzę na trening.


Ten post mógłby się tutaj skończyć. Wytłumaczyłam dziewięciolatkowi, czym jest pasja i czas dla siebie. Każde z nas jest uśmiechnięte i zadowolone. Po raz kolejny moje moja wiara w to, że matka też człowiek znajduje potwierdzenie w rzeczywistości.

Nie tym razem.
Biegnę. Kilometr. Dwa. Trzy. Wyrzut sumienia coraz większy. Kurczę, przecież on nie chciał, żebym szła. Co ze mnie za matka? Przecież to tylko głupi trening. Mogłam go odpuścić. Głupia. Przecież to nie bieganie jest najważniejsze. Mogłam przecież posiedzieć i patrzeć jak gra… Powinno mi to wystarczyć. Wiedziałabym co robi. On wiedziałby, że jestem przy nim (albo nie zwróciłby na mnie uwagi…).

Wracam w połowie treningu. Uczucia mam bardziej niż mieszane, ale wracam. Choć to mało powiedziane. Gnam to tego domu na złamanie karku. Wpadam zdyszana.

- Wróciłam! Wró-ci-łaaam!!! To co robimy jak skończysz grać?
- Już? Już wróciłaś? Wiesz, teraz chciałbym poczytać tą nową książkę…

Kurtyna.
Mogłabym tutaj spróbować powiedzieć coś co wydaje mi się mądre. Tylko po co? Jestem tylko zwykłą dziewczyną, która próbuje być zwykłą, dobrą matką dla dzieci i dobrą sobą dla siebie. Raz wychodzi lepiej, innym razem wcale. I co z tego? To jest ok. Cały milion fakapów, rozterek  i rozczarowań przede mną. Tak samo jak co najmniej drugie tyle zachwytów, wspaniałości i sukcesów.
W byciu matką.
W byciu kobietą.
W byciu człowiekiem.




niedziela, 14 lipca 2019

Grechuta i Oda do Beloskiego, czyli Lavaredo Ultra Trail po mojemu.


Marek Grechuta

Jedną z rzeczy których o mnie nie wiecie, jest moja bezgraniczna miłość do Marka Grechuty. Uwielbiam gościa. Jest lekiem na każdą chandrę i stres. To przy jego kawałkach śpiewam, choć nie potrafię. Uśmiecham się i resetuję. I w nosie mam co myśli sobie kierowca w samochodzie obok,
bo ekspresji sobie w tych momentach nie żałuję.

Grechuta był jedną z moich tajnych broni na Lavaredo. On, Bryan Adams, Grubson, Rysiek Riedel, John Lennon i jeszcze kilku innych fajnych gości mieli dodać mi sił, gdy będę tego potrzebować. Mieli zastąpić bolącą nogę, odmawiający posłuszeństwa żołądek, czy głowę, która nie daj boże byłaby tak bezczelna i odważna, by odmówić współpracy.

Musicie wiedzieć, że mimo całego mojego jojczenia, pojechałam w Dolomity z założeniem,
że pokonam w nich 120 kilometrów i wbiegnę na metę na pełnej petardzie. Zemsta miała być słodka, a ja nie planowałam brać jeńców. Nie miałam wyjścia. Drugi raz pojechałam na Lavaredo
z niedoleczonym pasmem… Skoro więc drugi raz pozwoliłam sobie na spieprzenie przygotowań, nie miałam wyjścia, musiałam zadbać o kamuflaż i bojowe nastawienie.

A teraz siedzę sobie na kanapie, słucham playlisty, której finalnie nie włączyłam podczas biegu
i podśpiewuję:

„Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy,
Ważnych kilka tych chwil, tych na które czekamy…”

Już po wszystkim. Po biegu. Po emocjach. Po walce, której nie brakowało. Działo się tak dużo…
I wszystko chciałabym opowiedzieć, przede wszystkim po to, żeby nie zapomnieć… Ale czuję taki spokój i luz na samą myśl o tym co zrobiłam, że gdy tylko zaczynam stukać w klawiaturę, totalnie odpływam… Gapię się w niebo i się uśmiecham.

Dolomity. Po prostu <3


Koń

Stojąc na starcie też się uśmiechałam.

Ani trochę nie chce mi się spać, choć startujemy o 23:00, a ja cały dzień spędziłam na kempingu z dziećmi. Tak sobie myślę, że ten luz to trochę ich zasługa. Nie miałam czasu spanikować. Pamiętałam jak było dwa lata wcześniej, kiedy lęk przed nieznanym ogarniały mnie od pierwszych kroków. Teraz też byłam na to przygotowana. Czekałam na wkurw na siebie i standardowe pytanie na początku każdego biegu ultra „po co mi to było?”, ale nie. Nic z tych rzeczy.  Od początku koncentracja i dzida do przodu. Cisnę, podbiegam, wyprzedzam i co rusz powtarzam sobie „ależ masz dzień konia, dziewczyno!”. Wiem, że muszę zrobić tyle, ile się da podczas nocy.

Nie jestem jeszcze zmęczona.

Nie widzę trudności trasy, więc nie panikuję, tylko robię swoje i nawet zbiegam jak człowiek.

Nie jest gorąco, a w dzień ma być totalna sieczka i upał.

Trasa jest bardziej biegowa w pierwszej części niż w drugiej.

No i nie boli mnie pasmo. To, że się odezwie wcześniej czy później jest bardziej niż pewne.
Czekam na to niestety, ale o tym później.

Wciąż mam noc konia. Jest ciemno i przyjemnie. Poza kilkoma metrami przede mną, nie widzę gdzie biegnę i całe szczęście, bo dzięki temu wydaje mi się, że jest łatwo. Bolesna prawda jest taka, że zbiegam dobrze tylko kiedy jest łatwo lub działa silna adrenalina, ewentualne po grzanym winie… Strach przed ekspozycją, stromizną i upadkiem w innych przypadkach potrafi mnie sparaliżować i dosłownie zatrzymać w miejscu.

Zaskakujące jest to, że każdy trudniejszy fragment na trasie jest nowością. Z poprzedniego podejścia zapamiętałam pierwszych czterdzieści kilometrów jako łagodne podejścia i zbiegi szutrówkami, tymczasem były miejsca, które niczym łagodnej szutrówki nie przypominały. No nic, pamięć płata figle. Na szczęście wciąż nie widzę tego co poza ścieżką, więc robię swoje. I wciąż śpiewam sobie „noc konia mam, lalalala…”.

Dzień dobry pasmo

Przy zbiegu do Federavecchii dokładnie rozpoznaję miejsce, w którym dwa lata temu zaczęło boleć mnie pasmo. Pierwsza myśl, że przecież jest dobrze, bo tym razem nie boli, tylko na chwilę dodała mi otuchy. Od tej pory zaczęła się rozkmina i oczekiwanie na to, kiedy pojawi się specyficzne kłucie w okolicach kolana. Nie potrafiłam wyrzucić tej myśli z głowy. Przed biegiem powiedziałam głośno, że ukończę bieg bez względu na bolące pasmo. Może trochę głupio, bo pokonanie kilkudziesięciu kilometrów z kontuzją, to nie najmądrzejszy pomysł, ale innego w trakcie biegu nie miałam. Nie po to drugi raz przejechałam pół Europy, żeby drugi raz z tego samego powodu zejść z trasy.

Nie wiem czy miałabym w sobie wystarczająco siły i determinacji, by podjąć się trzeciej próby, a ja naprawdę czuję, że długie dystanse są dla mnie. Muszę to zrobić dziś, tu i teraz. Umawiam się ze sobą, że jeśli dobiegnę do Misuriny bez bólu, kończę z tematem, przestaję się martwić i czekać na ból. Zbieg ciągnie się bardziej niż flaki z olejem. Korzeń goni korzeń. Znów nie tak zapamiętałam tę ścieżkę. Męczę się. Najbardziej na świecie chcę mieć już za sobą miejsce, w którym zaliczyłam DNF. Liczę, że wtedy stanie się magia. Wszystkie obawy mnie opuszczą i pofrunę do mety jak na skrzydłach.

Dobiegam. Słyszę fanfary. Mam ochotę wyskoczyć w geście zwycięstwa. Ha! Teraz już nic mnie nie zatrzyma! Zatrzymuję się na chwilę, sięgam po kije. Odwracam się jeszcze raz by zobaczyć jak pięknie odbijają się w tafli jeziora budzące się po nocy góry. Ruszam powoli. Trasa biegnie sobie płasko, albo prawie płasko wzdłuż jeziora, próbuję się rozpędzić i wskoczyć na mojego konia, tutaj to powinniśmy sobie galopem śmignąć przecież…  Ejże! To nie spacer przecież! Wio, koniku wio! No i pognał koń do przodu, tyle że już beze mnie. Ultra pogroziło mi palcem po raz pierwszy. Dzień dobry dziewczyno, masz w nogach maraton, jesteś w drodze całą noc i, o niespodzianko!, masz przed sobą trudniejszą część do zrobienia. Morale siada. Tempo też.  Wlekę się do góry. Noga za nogą, kijek za kijkiem. Prowadzę ze sobą totalnie durny dialog, który kończę, chwilę po tym kiedy pierwszy raz mignęło mi Rifugio Auronzo… Zaklęłam soczyście i głośno. Jak to było daleko i wysoko! Sama tego chciałaś dziewczyno! No tak. Fakt. Sama tego chciałam i jak tylko wdrapię się na tę pieprzoną górę, będę tam, gdzie chciałam być. Tre Cime to dla mnie symbol Lavaredo. I mimo, że stąd droga do mety jest jeszcze fchuj długa, a widoki dopiero zaczną powalać na kolana, to kiedy mam Trzy Cimy tuż za sobą, odwracam się, patrzę i uśmiecham tak szeroko jak tylko potrafię. Drugi raz słyszę fanfary i skaczę w geście zwycięstwa.

Wraca pewność siebie, wraca determinacja, wraca radość, wraca wszystko.

Zbiegam jak ostatnia oferma. Trochę sobie to tłumaczę tym, że oszczędzam nogę. Ale bez ściemy. Na tamtym etapie to chyba była wymówka, bo nie pamiętam bym już tam odczuwała jakikolwiek ból.  Nie wiem, czy bardziej bałam się, że zacznie boleć, czy bardziej bałam się samego zbiegu, który w kilku miejscach nie jest najłatwiejszy technicznie, ale killerem żadnym też nie jest.

Wyprzedzają mnie tabuny ludzi…

Rozczarowanie. Złość. Smutek.

Użalam się nad sobą.

Szczegółów Wam oszczędzę.


Oda do Beloskiego

Zaczyna się „Droga Mirka”.
„Drogę Mirka trzeba biec, rozumiesz? Trzeba biec, choć się nie chce!” W uszach dźwięczą mi słowa Beli. A ić w cholerę, Bela! Nie chce mi się biec. Siedem kilometrów pod górę. Nachylenie nie jest duże, ale żeby to biec, trzeba mieć w sobie dużo samozaparcia.

„Drogę Mirka masz biec!”. Taa, niezły żartowniś z tego Beli.

Dżizaskrajst, Beloski, ależ mi zryłeś psychę! Ruszam więc dupę i biegnę. No dobra, przebieram nogami, próbuję. Nogi mam jak z ołowiu. Co kilkadziesiąt metrów prycham sobie na Ciebie, ale jak zaczynam doganiać wielu z tych, którzy jak strzały, jeden po drugim wyprzedzali mnie na zbiegu, to prycham dalej, ale tak jakby z wdzięcznością.

wtorek, 18 czerwca 2019

Bieg Marduły. Emocjonalna wycieczka.



Chwilę po biegu wizja relacji z Biegu Marduły to same ochy, achy i peany. Bo pięknie. Bo ciężko. Bo wspaniale. Bo dałam radę. Bo byłam z siebie zadowolona. Bo pierwszy raz startując w Tatrach nie zamykałam stawki. Bo cały czas się uśmiechałam. Bo miałam same dobre myśli.  Bo wygrałam internety najpiękniejszymi zdjęciami ever.

Fot. Karolina Krawczyk


Tydzień po starcie wysmarowałam kolejny osobisty tekst, który wisiał sobie na pulpicie do dziś. Dziś zamiast „usuń”, wybieram „publikuj”, bo bieganie to dla mnie emocje i choć często krzywię się, krzyczę do siebie „ołmajgad” mocno mrużąc oczy i nieraz wstydzę się wracając do pewnych tekstów, to czasem właśnie te wyplute z siebie słowa stawiają mnie do pionu kiedy trzeba.

Gdy emocje już opadły, poza kilkoma migawkami z Hali Gąsienicowej, podejścia na Liliowe, czy zbiegu z Kasprowego widzę głównie kino Sokół, w którym z Nikosiem na kolanach oglądam film z zeszłorocznej edycji biegu.



Wiesz jak to jest siedzieć w kinie, trzymać na kolanach dziecko, oglądać film z biegu, w którym brałeś udział, uśmiechać się i czuć jak łzy ściekają ci po policzkach i jeszcze bardziej się uśmiechać? Chciałoby się napisać: „Nie wiesz? Żałuj!”, ale to nie do końca tak. Jestem beksą. Totalną. Bardzo tego w sobie nie lubię i często się tego wstydzę. Reaguję płaczem na ból, szczęście, wzruszenie, strach, każdy najmniejszy stres. Nie ma mięśni, które byłyby w stanie zatrzymać napływające do oczu łzy. Przez te łzy małe nieporozumienie potrafi bez ostrzeżenia stać się awanturą roku, łzy potrafią działać jak płachta na byka. Także tego, nie lubię tego, że jestem beksą, wkurzam się na maksa, ale żadna praca nad moją ułomnością emocjonalną nie działa.