środa, 12 lipca 2017

Wierzyłam, że meta będzie moja.



Wierzyłam, że meta będzie moja.

Miesiąc, tydzień i dzień wcześniej nic na to nie wskazywało. Szanse, że wrócę z kamizelką finiszera były bardziej niż marne.  Historia o smutnej biegaczce, która najpierw lekceważy kontuzję, a potem płacze po nocach, należy do tych, których nie warto opowiadać.

Smutna biegaczka staje jednak na linii startu, pełna małych obaw i dużego strachu. Pierwszy raz pobiegnie w nocy. Bardziej niż 120 kilometrów boi się nocy, niedźwiedzi i tygrysów bengalskich.
A najbardziej boi się porażki. Porażka to ostatnie czego potrzebuje.

Smutna biegaczka  staje jednak na linii startu. Nie jest sama. Towarzyszą jej setki myśli. Dobrych, złych, zuchwałych. Różnych.  Pada sygnał do startu. Tłum posuwa się z wolna do przodu. Smutna biegaczka zostaje w tyle. Ja biegnę, a ona tam stoi.  Wszystko się zmienia. Cała moja niepewność, niewiara, a razem z nimi zdrowy rozsądek poszły w cholerę razem z nią.

Teraz jestem tylko ja, moje kroki i góry schowane gdzieś w ciemnościach. Nie było nic więcej. Ani setek ludzi obok, ani światła ich czołówek. Za każdym razem, kiedy stopa dotyka ziemi czuję radość. Ja naprawdę to lubię. Co jakiś czas uśmiecham się do siebie zadowolona z własnych myśli. Lubię być w górach, lubię pokonywać swoje strachy  i przeganiać demony, lubię przekraczać swoje granice, lubię wygrywać ze wszystkim co staje mi na przeszkodzie.

To jest moje ultra. Ultra daje mi chwile, w których wierzę, że mogę wszystko. WSZYSTKO. Dosłownie.  Wierzę wtedy, że nic mnie nie zatrzyma. Ta wiara jest mi potrzebna, bo boksowanie się
z życiem o lepsze jutro to dużo siniaków i dużo bólu.

Biegnę. Jest pięknie. Mam siłę. W końcu wiem co to znaczy mieć dzień konia. Ha! Cisnę. Biegnę pod górkę. Zbiegam w dół. Ramię w ramię z Ewą. Uśmiecham się, po cichu do siebie, trochę nieśmiało. Jest dobrze, a ja jestem tutaj gdzie pasuję i gdzie lubię być. Widzę siebie na Tre Cimes i na Passo Giau. Widzę siebie na mecie. Wiem, że czas będzie co najmniej tak samo dobry jak założony. To moje ultra.

Moment, w którym pierwszy raz ból przeszywa okolice kolana jest jak kubeł zimnej wody. Jak to? Kurwa, jak to? To przecież moje ultra. Przecież mogę wszystko i nic mnie nie zatrzyma. Spieprzaj dziadu! Biegnę, cisnę, nie zwalniam. Przyspieszam, choć wiem już, że się nie uda. Od pierwszej chwili wiem. Zbyt dobrze znam ten ból. Oczywiście, że rozważam bieg na prochach, z bólem, do końca. Jestem przecież ultrasem, a nie żadna smutną biegaczką.  Jestem ultrasem. Gadam do siebie
w kółko. Dwadzieścia kilometrów zajęło mi układanie sobie wszystkiego w głowie tak, żeby smutna biegaczka nie wróciła. Nie udało się.

Moje ostatnie kilometry to łagodny zbieg, śliczny, wąski singletrack.  Przepuszczam tam więcej niż sto osób,  co kilkadziesiąt kroków przysiadam na kamieniu i płaczę. Sama już nie wiem z bólu czy
z żalu, czy dlatego, że tak łatwo straciłam wszystkie supermoce. Był jeden taki kamień, nie wyróżniał się niczym, zwykły, zimny kamień, ultraska jednak zasiada tam na dłużej, a po DNF’a biegnie ze mną smutna biegaczka.

Jak poradzić sobie z deenefem? Powiem jak się dowiem.