Nie podejmowałam decyzji o
kolejnym maratonie. To była oczywista oczywistość, decyzja podjęła się sama.
Bieganie, a szczególnie bieganie maratonów, nie jest sportem bezpiecznym.
Uzależnia. Plany i wizje kolejnego maratonu snułyśmy z E. nieprzytomne, ze
spuchniętymi stopami, w drodze z Warszawy. Pierwsza myśl, to koniecznie maraton
szybki, taki na życiówkę (bo życiówki uzależniają jak samo bieganie). Zanim
dojechałyśmy do Janek, myślami byłyśmy w Wiedniu. W Nadarzynie widziałam siebie
finiszującą na wiedeńskim dywanie z czasem grubo poniżej 3:45. Dobrze, że
marzenia nie są zabronione.
Od Maratonu Warszawskiego mija 6
tygodni. Mam za sobą kontuzję, pierwszy etap długiego i zupełnie nowego planu,
planu do którego nie jestem do końca przekonana, 1000 pompek, 5360 brzuszków, pierwsze
choróbsko, opłacony start w Maraton di Roma i postanowienie, że tym razem
będzie jak należy. Nocami śni mi się jeszcze Kilian Jornet, ale to już zupełnie
inna historia.
Decyzja o starcie w Rzymie była
spontaniczna, ale z perspektywy czasu i planów letnich, cieszę się, że tak
właśnie wyszło. Trasa nie należy do najszybszych, mówi się że Rzym to miasto na
siedmiu wzgórzach, ale nie znaczy to, że się nie da pobiec dobrze, lepiej i
zgodnie z marzeniami. Zresztą, po co sobie ułatwiać, skoro może być trochę po
górkę? Biorąc pod uwagę to jak się NiE
przygotowywałam do tegorocznych maratonów, wierzę, że jestem w stanie wiosną
pobiec na mocne 3:45. Oczywiście, jeśli tym razem wezmę się do roboty. A jest
nad czym pracować i myśleć. Postanowiłam spojrzeć trochę dalej i szerzej niż na
cyferblat Garmina.
Po pierwsze tętno. Przez ostatni miesiąc biegałam prawie codziennie
i zaprzyjaźniałam się z pulsometrem. Nasza znajomość musi się chyba przerodzić
w bardziej trwały związek, bo utrzymanie tętna poniżej 150 bez przechodzenia do
marszu graniczyło z cudem. Były momenty, kiedy wydawało mi się, że wszystko
idzie ku lepszemu, żeby następnego dnia była znowu dupa. Myślę, że fakt
dwutygodniowej walki z przeziębieniem, które w końcu ewoluowało w zapalenie
oskrzeli nie jest bez znaczenia, ale tym
bardziej wiem, że mało wiem. Postanowiłam, że zrobię badania wydolnościowe. Muszę
tylko wyzdrowieć, dojść do siebie i znaleźć kogoś, kto będzie potrafił
wyciągnąć wnioski z badań i coś na ich podstawie zaplanować. Miesiąc temu byłam
przekonana, że będę biegać według Danielsa, ale coraz bardziej zastanawiam się,
czy nie poprosić o pomoc kogoś, kto wie więcej niż ja. Nie chcę, żeby historia
się powtórzyła. Z samodzielną realizacją planu radzę sobie do momentu pierwszej
choroby, czy przerwy w treningach z innego tytułu. Potem, po stracie tygodnia
lub dwóch jestem zagubiona, nie wiem z którego miejsca zacząć, tracę czas i
motywację. Dlatego tak kurczowo trzymałam się październikowych treningów, wiedziałam
że powinnam odpuścić i się wyleczyć, ale nie chciałam przerywać, a i tak skończyło się na
antybiotyku. Po drugie, myślę, że potrzebne mi doświadczenie większe niż moje
własne, żeby przygotować się do maratonu w marcu oraz startu w maratonie
górskim latem. Nie chcę odpuścić ani pierwszego, ani tym bardziej drugiego.
Pomysłu jak to pogodzić na razie nie mam.
Mam za to całkiem ładną
statystykę aktywności pozabiegowej (to po
trzecie), z czego jestem dumna. Potrafię zrobić 20 pompek w jednej serii -
niemożliwe stało się możliwe! Oprócz pompek,
robię brzuchy, stabilizuję się i rozciągam. I to nie po pięć minut w
tygodniu, tylko całkiem serio. Jak napiszę, że ćwiczę siłowo to pewnie nikt nie
uwierzy, ale to najprawdziwsza prawda. Gdzieś na 30 kilometrze Maratonu
Warszawskiego boleśnie dotarła do mnie oczywistość, że bieganie to nie tylko
nogi i bardzo wzięłam sobie to do serca.
Po czwarte, po raz pierwszy też zastanowiłam się nad techniką
biegania. Zaczęłam zdawać sobie sprawę z błędów, które popełniam, pracować nad
ich wyeliminowaniem. Zmniejszenie niepotrzebnej utraty energii, czy zwiększenie
kadencji nie może nie wpłynąć pozytywnie na wynik. Mam też nowe buty, pierwsze z
podeszwą barefoot. Biegam w nich na razie niewiele, ale uwielbiam te treningi.
I po piąte, ostatnie, przynajmniej na razie, przyznałam się sama przed
sobą, że dźwiganie nadbagażu na każdym treningu i zawodach raczej nie pomaga. W
tym temacie razie zrobiłam niewiele, bo niestety sama aktywność fizyczna nie
wystarczy. Na razie nieśmiało wracam do „Jedz i biegaj” S.Jurka. Kiedy czytałam
ją po raz pierwszy czytałam tylko o „biegaj”, teraz czytam „jedz” i oswajam się
z myślą, że potrzebuję rewolucji w moim odżywianiu.
Czasu na myślenie i decyzje nie
ma za wiele, ale wydaje mi się że jestem na dobrej drodze. Najważniejsze, że bieganie
sprawie mi strasznie dużo radości i motywuje do działania.