Zakochałam się w ULTRA jak nastolatka, jak jakieś głupie,
naiwne dziewczę co to po kilku nieśmiałych pocałunkach wyskakuje z miłością i
sercem na dłoni. Głośno deklarowałam swoje uczucia, zanim jeszcze poszliśmy z
ULTRA na całość. Głupia gęś. A jeśli nie będziesz dość dobra?
A jeśli ULTRA wcale cię nie kocha? Co wtedy zrobisz dziewczynko?
A jeśli ULTRA wcale cię nie kocha? Co wtedy zrobisz dziewczynko?
Wcale nie miałam zamiaru odpowiadać sobie na to pytanie. Co niby
miałabym robić? W szachy grać? Szydełkować? Wpadłam po uszy. Pierwsza edycja
Beskidzkiego Topora miała mi pokazać z czym do ultra. Sporo uczuć, ale też
oczekiwań ulokowałam w tym biegu. Na początku nic na to nie wskazywało. Ot
nagroda pocieszenia po niepomyślnym losowaniu na Bieg Rzeźnika. Nadszedł
moment, w którym trzeba było przestać się dąsać, punkty na BUGT same się przecież
nie wybiegają. I tak padło na Beskidzki Topór. Bo szybko. Bo blisko. Bo
pierwsza edycja. Kiedy wszystko się zmieniło? Kiedy zaczęłam się jarać, windować
oczekiwania i mieć motyle w brzuchu? Chyba wtedy, kiedy w kwietniu leżałam z
PĄpkinsami na polanie gdzieś na 58 kilometrze trasy, podziwiałam widoki i
trawiłam w głowie informacje, że na dystansie ultra startuje tylko 15
dziewczyn. W tym żadnych znanych nazwisk… Jak tu przejść obok tego obojętnie?
Snułam plany, biegałam, odliczałam dni i obserwowałam stale rosnący poziom
adrenaliny. A potem w majówkę na fali własnej zajebistości wywinęłam orła na
zbiegu. Moment, w którym uderzam brodą o kamienie to ja raczej zapamiętam na
długo. Wróciłam z treningu ze zbitym barkiem, stłuczonym kolanem, rozwaloną
brodą, ale przede wszystkim z podkulonym ogonem. Głupia gęś. Góry szybko upomniały
się o brak pokory.