czwartek, 26 maja 2016

Beskidzki Topór. Moja wielka ultra ucieczka.


Zakochałam się w ULTRA jak nastolatka, jak jakieś głupie, naiwne dziewczę co to po kilku nieśmiałych pocałunkach wyskakuje z miłością i sercem na dłoni. Głośno deklarowałam swoje uczucia, zanim jeszcze poszliśmy z ULTRA na całość. Głupia gęś. A jeśli nie będziesz dość dobra?
A jeśli ULTRA wcale cię nie kocha? Co wtedy zrobisz dziewczynko?

Wcale nie miałam zamiaru odpowiadać sobie na to pytanie. Co niby miałabym robić? W szachy grać? Szydełkować? Wpadłam po uszy. Pierwsza edycja Beskidzkiego Topora miała mi pokazać z czym do ultra. Sporo uczuć, ale też oczekiwań ulokowałam w tym biegu. Na początku nic na to nie wskazywało. Ot nagroda pocieszenia po niepomyślnym losowaniu na Bieg Rzeźnika. Nadszedł moment, w którym trzeba było przestać się dąsać, punkty na BUGT same się przecież nie wybiegają. I tak padło na Beskidzki Topór. Bo szybko. Bo blisko. Bo pierwsza edycja. Kiedy wszystko się zmieniło? Kiedy zaczęłam się jarać, windować oczekiwania i mieć motyle w brzuchu? Chyba wtedy, kiedy w kwietniu leżałam z PĄpkinsami na polanie gdzieś na 58 kilometrze trasy, podziwiałam widoki i trawiłam w głowie informacje, że na dystansie ultra startuje tylko 15 dziewczyn. W tym żadnych znanych nazwisk… Jak tu przejść obok tego obojętnie? Snułam plany, biegałam, odliczałam dni i obserwowałam stale rosnący poziom adrenaliny. A potem w majówkę na fali własnej zajebistości wywinęłam orła na zbiegu. Moment, w którym uderzam brodą o kamienie to ja raczej zapamiętam na długo. Wróciłam z treningu ze zbitym barkiem, stłuczonym kolanem, rozwaloną brodą, ale przede wszystkim z podkulonym ogonem. Głupia gęś. Góry szybko upomniały się o brak pokory.