piątek, 27 września 2013

Motyle w brzuchu mam.



Motyle w brzuchu mam. Chyba wyglądają jak te na zdjęciu, bo łaskoczą strasznie. Od poniedziałku co najmniej kilka razy usłyszałam pytanie dotyczące powodów mojego uśmiechu naokoło głowy (nie żebym na co dzień nie uśmiechała się w ogóle, ale jakoś tak różnie bywało z tym ostatnio). Ostatnie treningi w tym tygodniu przefrunęłam, jakby ktoś mi skrzydełka dorobił. Nic mnie nie boli, nic nie dokucza. Od momentu kiedy pogodziłam się z faktem, że nie jestem przygotowana tak jak bym chciała, zaczęło mi się biegać lepiej. Nic już nie zmienię,  nic nie naprawię, pozostaje się tylko cieszyć. Więc się cieszę. Od niedzieli jak głupia się cieszę i bardzo dobrze mi z tym. 

Garminek ustawiony, strój wybrany od dawna, menu na bieg ułożone.Teraz tylko trzeba się spakować i o niczym nie zapomnieć. Wypadało by też się wyspać porządnie. \

A o tym jak się przygotować i czego nie zapomnieć można przeczytać u Marcinów tutaj i tutaj. 

niedziela, 22 września 2013

Z czym na maraton

Czas się przyznać, co zrobiłam w ciągu minionych pięciu tygodni. Po pierwsze i najważniejsze, pogodziłam się z bieganiem. Z bieganiem w moim wydaniu. Z trenowaniem w trakcie zbyt krótkiej doby, kiedy mimo,
że bardzo się chce nie zawsze jest jak wcisnąć dwugodzinny trening, rozciąganie, ćwiczenia siłowe. Ja w każdym razie w tym momencie tego nie potrafię. Nie potrafię oddać snu, nie potrafię oddać czasu spędzonego z dzieckiem, nie potrafię zwolnić w życiu zawodowym. Czasami muszę więc odpuścić
i elastycznie podejść do Planu (przez duże P). Nie wyszło wiosną i teraz też miałam duże szanse, aby nie wyszło, bo na początek spanikowałam.

Co można zrobić w ciągu sześciu tygodni? Niewiele? Nic? Wyciągnęłam książki i Internet. Spisałam plan ratunkowy. Wcisnęłam 6 treningów w tydzień, w tym jeden dzień z podwójnym trenowaniem. Plan wyglądał ambitnie, wydawało mi się, że nadrobię. Tylko, że ja nie biegam sześć razy w tygodniu, pięć razy też nie biegam, a tygodnie w których udaje mi się zmieścić cztery treningi mogę w tym roku policzyć na palcach jednej ręki. Odkurzyłam jednak bestię, stwierdziłam że zacisnę zęby, ambitnie dotrwam do końca i odpoczywać będę na płycie stadionu. Przecież pięć tygodni to krótko… wytrzymam. Nawet przez chwilę w to uwierzyłam. Potem każde wyjście na trening kojarzyło mi się z bólem. Łydki miałam sztywne od samego myślenia o bieganiu. Bardzo chciałam zrobić to dobrze, tak żeby maratonem się cieszyć, a nie znów od startu stresować. Dobrze, że nie przedobrzyłam. Zmodyfikowałam ambitny plan. Łatwo nie było, do bólu łydek doszły jeszcze plecy, ale przynajmniej bolało dopiero jak zaczynam ruszać nogami, a nie na samą myśl o bieganiu.

Położyłam nacisk na wybiegania. Pilnowałam, aby w każdym tygodniu był to punkt nienaruszalny. Udało się, wyszły nawet dwie trzydziestokilometrowe wycieczki, obydwie z długimi odcinkami w tempie maratońskim. Musi wystarczyć. Tempówki i interwały były za to masakryczne. Za każdym razem walka z sobą od pierwszych metrów. Pasek od pulsometru musiałam ukryć głęboko w szafie, żeby nie złapać doła absolutnego, tętno szalało jeszcze bardziej niż zwykle. Całe szczęście, że wyszła ostatnia tempówka. Światełko w tunelu jest. Było szybko, przyjemnie, w końcu bez bólu, w dodatku calutka na palcach (może to dlatego?)

Oprócz punktów obowiązkowych były jeszcze te najulubieńsze, czyli  treningi podczas rodzinnych wypraw. Wiedziałam, że Tatry na trzy tygodnie przed maratonem, kiedy wszystko było nie tak, ciężko i pod górkę to strzał w dziesiątkę. Już raz pomogło. Teraz, mimo że nie było wielkiego trenowania (choć nie powiem, marzy mi się Tatra Running baaardzo, z każdym pobytem w górach coraz bardziej), też pomogło. Wystarczyły dwa krótkie dni. Pierwszy dzień to uczenie się wytrwałości i samozaparcia od mojego dzielnego małego uparciucha. Wspaniale było patrzeć jak bez marudzenia drepta na Rusionową Polanę,  a potem zacięcie wspina się na Gęsią Szyję. Dla mnie był to niezapomniany dzień i w sumie bardzo dobra lekcja J Drugi dzień to spacer nad Morskie Oko. Nie przepadam za tłumami, ale jako, że Mąż był kontuzjowany, cel był idealny. Chłopaki mogli wjechać dorożką, a ja bez wyrzutów sumienia wbiec. To był dobry trening. Wolny, ale konsekwentny. Bardzo motywujący. Powolna wspinaczka trwała trochę dłużej niż przewidywałam, ale
i tak wystarczyło czasu, żeby porządnie się rozciągnąć i zbiec kawałek po chłopaków.


Samo dotarcie do schroniska to przeżycie niemalże traumatyczne. Tłum i kolejki do baru mnie przeraziły. Spodziewałam się ludzi, ale żeby aż tak? Uciekliśmy w sekundę w kierunku Czarnego Stawu, niestety tym razem Borys odmówił współpracy i skończyło się na spacerze wokół Morskiego Oka. Powrót na dół to znowu bieg, tym razem z wózkiem. Radości i okrzyków: „Mama siooooo” nie da się z niczym porównać. Pięknie było.

Generalnie, za wyjątkiem bieganych na siłę szybkich treningów, ostatnie tygodnie to sama radość biegania. Bardzo mi tego brakowało i jestem szczęśliwa, że znów to mam. Tej myśli mam się zamiar kurczowo uczepić za tydzień. Dziś jeszcze tylko ostatnie wieczorne kilometrówki, a potem już tylko odliczanie J