sobota, 9 sierpnia 2014

Maraton Karkonoski. Krótka opowieść o zakochaniu.

Maraton Karkonoski zadziałał na mnie jak środek odurzający. Do dziś jestem na haju. Uśmiecham się na samą myśl o sobotnim bólu, a fragmenty trasy stają mi oczami wielokrotnie w ciągu dnia. Naćpałam jestem bieganiem i chyba nie wszyscy to rozumieją. Na przykład pewien znajomy biegacz po uprzejmym wysłuchaniu moich ochów i achów spojrzał uważnie i zapytał: A co ty robiłaś na trasie 7 godzin? Jak to co robiłam? Biegłam.

Nie do końca jest  to prawdą.  Do marszu przeszłam na pierwszym podbiegu / podejściu stokiem na Szrenicę. Trzymałam się dzielnie truchtu przez pierwszych 300 metrów, potem nie miało to najmniejszego sensu. Miałam wrażenie, że znacznie szybciej pokonuję kolejne metry idąc. Kiedy tylko stok pozwala, wracam do truchtu. Chcę jak najszybciej dotrzeć do punktu kontrolnego na Śnieżnych Kotłach. Czeka mnie ok. 850 m przewyższenia i 6,5 km do pokonania. Dużo czasu, ale chcę mieć to jak najszybciej za sobą, żeby potem biec już spokojnie i cieszyć się biegiem. Po Biegu Marduły i wyścigiem z nieubłaganym limitem czasu ewidentnie została trauma. Cisnę znacznie szybciej niż trzeba i przede wszystkim znacznie szybciej niż powinnam i niż pozwalają mi moje możliwości. Na efekty nie czekałam długo, jeszcze przed Schroniskiem pod Łabskim Szczytem miałam ułożoną listę powodów, dla których się wycofałam. Szłam do przodu tylko dlatego, że wciąż nie wybrałam tego najbardziej wiarygodnego. Nogi mnie paliły, w płucach brakowało powietrza, marzyłam o tym, żeby się zatrzymać. A potem, kiedy powinno być jeszcze gorzej, bo zaczęło się podejście na Łabski Szczyt, podniosłam głowę. 

I to wystarczyło. Podniosłam głowę i zapragnęłam znaleźć się u góry, nie po to, żeby mieć za sobą najdłuższe i najwyższe podejście na trasie, ale po to, żeby tam być i na chwilę dać się oszołomić widokom. To takie proste.

Przynajmniej do czasu, kiedy jestem już na górze. Oddech spowalnia, można wrócić do biegu, więc
o podziwianiu widoków nie ma mowy. Kątem oka widzę ogarniającą mnie przestrzeń i nie chcę się zatrzymywać. Chcę biec.  Na szczęście zanim całkowicie mnie poniosło, przypomniałam sobie, że warto by coś zjeść. Jeszcze chwila, żołądek by się zbuntował i byłoby po zabawie. Zmuszam się do przełykania żelu, walczę ze sobą jeszcze bardziej niż na podejściu, ale wiem, że jeśli nie będę jadła, skończy się na Mardule. Od tej pory pamiętam już, żeby żel wciągać regularnie, nie czekając na oznaki głodu.

Zaczynam zbieg. Beznadziejna w tym jestem. Ktoś do mnie krzyczy, żebym się rozluźniła, że to pomoże. Próbuję i faktycznie pomaga, ale zbiegiem i tak nie można tego nazwać. Dopóki nie przyjdzie dzień, w którym odważę się schować strach do kieszeni, będę tracić na biegach górskich. Na zbiegu do Odrodzenia wyprzedza mnie ze sto osób.

Od wodopoju zaczynam odrabiać. Powoli i stopniowo, kiedy tylko się da to biegnę lub truchtam. Byle tylko przebierać nogami. Nie zatrzymuję się i nie zwalniam. No może poza jednym wyjątkiem, kiedy uderza mnie widok z góry na Samotnię. Boże, jak pięknie! Wyciągam komórkę, skoro i tak prawie wszyscy mnie wyprzedzili, to będę miała chociaż zdjęcie. 

Zdjęcie, zwłaszcza z moim paluchem, zdecydowanie nie oddaje tego, jak było pięknie.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Słodko-gorzki smak Biegu Marduły.

Dwa tygodnie zbierałam się po Biegu Marduły. Przez czternaście dni popadałam ze skrajności w skrajność.  Od radości, że się udało, aż do poczucia porażki. Nie mogłam się zdecydować do dziś. 

Dziś już wiem, ale żeby wiedzieć, musiałam w Tatry wrócić…

Tatry  i Bieg Marduły były marzeniem i gdybym tak potraktowała ten start, to nie mogło być lepiej.

Wieczór przed kończę niezwykłego „Ultramaratończyka” Deana Karnazesa. Czytam o fenomenalnym biegaczu i fenomenalnej sile pokonywania kryzysów. Kiedy budzę się rano na mojej ręce wypisany długopisem ląduje fragment cytatu z książki „To ma boleć!”. Jadę na start z bojowym nastawieniem do walki. Celem numer jeden jest ukończyć bieg w limitach czasowych, ale mam zamiar zrobić to tak, żeby było jak najlepiej i po cichu przeliczam czasy. Jestem tak skupiona, że kontakt ze mną jest co najmniej średni.  Mąż szybko zostawia mnie samą, odpuszczam też przedstartowe pogawędki ze znajomymi. Myślę o tym, że chcę już być na trasie. 

Ustawiam się tam, gdzie moje miejsce w szeregu i obstawiam tyły.

Pierwsze dwa kilometry asfaltem ciągną się niemiłosiernie, ale jeszcze bardziej ciągnie się podbieg, a raczej podejście na Nosal. Stoję w korku już od pierwszego stopnia i trochę żałuję, że jednak nie ustawiłam się nieco bliżej linii startu. Zwłaszcza, kiedy słyszę pytania o to, czy ktoś wie czy dalej będzie łatwiej? Poważnie?!  

Mogłam biec jak On, Marcin Świerc nie miał problemu z tłokiem na szlaku :) Fot. R. Pacoń


Stawiam nogę za nogą i irytuję się, bo chcę i mogę szybciej. A potem wtaczam się na szczyt, jedno krótkie spojrzenie i jestem w innym świecie. Góry w porannym, dopiero obudzonym słońcu są przepiękne. Jedno spojrzenie i wszystko wydaje się prostsze,  codziennie przecież wystarczy otworzyć oczy  i cieszyć się życiem. Tylko tyle.


Zaczyna się zbieg. Najpierw oczekiwanie w kolejce na zejście, a potem w drogę. Po frustracji ani śladu, teraz jest już tylko miejsce na zabawę. Nic nie daje takiego poczucia wolności jak zbieganie. Te chwile, kiedy rozpędzasz nogi, nie napinając się przy każdym kroku, kiedy dostosowujesz się do podłoża, które napotykasz, kiedy stykasz się z nim tylko na sekundę, żeby pofrunąć dalej. Było pięknie. Przynajmniej do czasu, kiedy wszystko się zmieniło.  Chwila nieuwagi. Nadwyrężona, niedoleczona kostka i po zabawie. Jeden fałszywy krok i do końca biegu biegłam z bólem.

Podbieg na Halę Gąsienicową nieoczekiwanie i sama nie wiem kiedy zmienia się w podejście. Ten fragment trasy rozczarował mnie bardzo. Dwa miesiące temu wbiegłam do samego końca.  Co się stało tym razem, nie wiem. Chyba jak zwykle nawaliła głowa. Wszyscy szli, też szłam, chociaż wtedy mogłam jeszcze biec…
Od Przełeczy między Kopami do Czarnego Stawu Gąsienicowego to zupełnie inna bajka. Wiatr we włosach, uśmiech na twarzy i szczęście, że jestem tu gdzie jestem. Biegnie się w miarę lekko, a każde spojrzenie na otaczające szczyty tylko dodaje skrzydeł. Niesie mnie tak, że z udaje mi się lekceważyć narastający ból żołądka i kompletnie zatkane zatoki.

Dobiegam do stawu i cieszę się jeszcze bardziej. Myślałam, że bardziej się już nie da, ale to miejsce tak na mnie działa. Jest magiczne.
Ciężko było się nie odwracać. Fot. A. Tomczyk


Krótkie spojrzenie w górę na Przełęcz Karb  przyprawia mnie o zawrót głowy. Wspinaczka krok za krokiem w upale nie należy do najprzyjemniejszych, ale staram się nie zwalniać. Do przodu i do góry, krok za krokiem, na tyle szybko na ile pozwala mi przeszywający ból żołądka. Otwieram żel, ale chowam go z powrotem, nie dam rady nic przełknąć. Zapominam o nim na chwilę, kiedy jestem na szczycie. Wspaniały widok chce zatrzymać choć na chwilę, ale cudowny doping wolontariusza sprawia, że wszyscy zaczynamy biec J 

Fot. J. Bogucki

W moim przypadku w przypadku zbiegu z Karbia to niestety trochę za dużo powiedziane, bardzo chciałam skończyć bieg, więc nie szarżuję już, kostka wystarczająco mocno daje o sobie znać.

I znów nie wiem kiedy i jak, zostaję sama w najpiękniejszej dolinie w jakiej byłam. Od stawu do stawu, z kamyczka na kamyczek, tylko ja w otoczeniu majestatycznych gór. W tym momencie jestem już świadoma, że jestem w niemałych tarapatach, ale siła gór uspokaja, więc po prostu biegnę i znów się cieszę. W górach wszystko wydaje się prostsze. 




Przynajmniej do czasu, kiedy trzeba się z górą zmierzyć. Podejście na Przełęcz Liliowe to walka z samą sobą, to walka o każdy krok. W głowie miałam tyko trzy słowa: nie zatrzymuj się, nie zatrzymuj się. Doganiam kilka osób, które minęły mnie na zbiegu, kalkuluję czas i zastanawiam się co zrobić, aby zdążyć i zmieścić się w limicie na Kasprowym. Ani chwili nie wątpię, że to zrobię, choć minuty uciekają niemiłosiernie szybko. Doganiam dziewczynę, która próbuje zatrzymać mnie, mówiąc, że to już nie ma sensu, że na pewno nie zdążymy. Jakbym dostała obuchem w głowę. Jak to? Jak to się mogło stać? Płakać mi się chce, ale idę i już się nie zatrzymuję. Powinnam tej dziewczynie podziękować, bo gdyby mnie nie wkurzyła, to pewnie nie miałabym siły przyspieszyć. Wdrapuję się na przełęcz, biegnę, choć wydaje mi się jakbym stała w miejscu, Kasprowy nie chce się przybliżyć ani trochę. Do limitu pozostały już tylko minuty. Biegnę, łzy cisną się do oczu. Kiedy dobiegam do punktu z wodą i słyszę, że punkt kontrolny jest u samej góry, łzy przestają po prostu cisnąć się do oczu, lecą ciurkiem i nie chcą się zatrzymać. Biegnę do góry. Nie wiem skąd mam siłę, ale cisnę ile sił w nogach. Jestem, udało się. Zmieściłam się w limicie czasowym jako ostatni sklasyfikowany zawodnik. Siadam. Oddycham. Znów jestem szczęśliwa. Nigdy tak nie walczyłam, opłaciło się.

Walczę. Fot: R. Pacoń


To co było potem, to kolejna cudowna rzecz w biegach górskich. Ludzie. Słyszę  „Wstawaj, musimy zbiec na dół”. Idę, nie zastanawiając się kto mnie woła. Nieoczekiwanie zbieg i dotarcie do mety, zamieniło się w przemiłe, towarzyskie spotkanie. Gorące podziękowania i pozdrowienia dla Andrzeja i Mirka, dzięki którym dotarłam do mety cała i szczęśliwa.



Pamiętam, że mówiłam chłopakom, że nigdy nie sądziłam, że będę cieszyć się z ostatniego miejsca (finalnie byłam przedostatnim sklasyfikowanym zawodnikiem, po drodze do mety udało mi się wyprzedzić jedną osobę, dwadzieścia pięć osób nie zmieściło się w limicie). Pamiętam, że mówili, że powinnam się cieszyć. I cieszyłam się. Bo to przecież Bieg Marduły. Bo kostka. Bo żołądek. Bo zatoki. Bo za mało treningów. Potem emocje opadły i zaczęłam myśleć, że przecież mogłam zrobić to lepiej. Zamykanie stawki wcale nie jest fajne. Start nabrał dla mnie słodko-gorzkiego smaku.


Potrzebowałam chwili i powrotu w Tatry, żeby odzyskać właściwy punkt widzenia. Wczoraj na  Świnicy i Zawracie, najpierw znów podziwiając piękno Gór, a potem walcząc o każdy kolejny krok, pośród bijącego śniegu i zawieruchy, na odcinkach, gdzie łańcuchy wciąż przykryte są śniegiem, łzy znów z niemocy cisnęły się do oczu. I znów nie miałam wyjścia, trzeba było zacisnąć zęby i w swoim tempie, krok za krokiem tym razem podążać na dół.

A tak było wczoraj na Świnicy.







czwartek, 29 maja 2014

Biegaczu nie jesteś w tłumie sam, czyli zasady kulturalnego biegania.


Pamiętam mój pierwszy start w biegach ulicznych jakby to było wczoraj, a nie sześć lat temu. Wszystko zrobiłam nie tak. Z przejęcia, szoku i niewiedzy utrudniłam start sobie i innym wokół mnie.

To, że na start w temperaturze wczesnojesiennej ubrałam kurtkę odbiło się tylko na mnie, ale tak się nie robi. Od tamtego razu wolę ubrać na siebie za mało niż za dużo.

To, że nie skonfigurowałam sobie systemu Nike + po zakupie i przez pół roku byłam święcie przekonana, że biegam szybciej niż w rzeczywistości, odbiło się na tylko  moim ego. Ciężko było mi po tym starcie się otrząsnąć i przyjąć do wiadomości, że czas 59:19 na dyszkę to na tamten moment szczyt moich możliwości.

To, że siałam panikę totalną, krzyczałam na męża, że na pewno się spóźnimy , jak również trema i przyspieszone bicie serca na starcie, było wtedy, jest i pewnie będzie za każdym razem. 

Nigdy jednak nie zapomnę tego osamotnienia w tłumie, kiedy wydawało mi się, że jestem tą jedną, jedyną osobą, która biegnie pierwszy raz.

Nie zapomnę też jak czułam się po pierwszym przebiegniętym kilometrze, porwana przez falę biegaczy biegających o niebo szybciej ode mnie. Tak, jak głupia ustawiłam się z przodu. Nie w pierwszym rzędzie, ale znalazłam się zdecydowanie nie w tym miejscu co trzeba.  Umierałam przez kolejne dziewięć kilometrów. To raz. I utrudniłam szybki start co najmniej kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu osobom. To dwa.  Wstyd, wiem.  Od tamtej pory, wolę ustawić się dalej od linii startu niż bliżej i zawsze pamiętam, że nie jestem w tłumie sama. Prawdopodobieństwo, że moja samolubność, każdy krok i każde zatrzymanie w niewłaściwym miejscu wpłynie na wynik innego biegacza jest niemałe. Zresztą równie wysokie jak to,  że inny biegacz zatrzyma mnie w drodze do upragnionego wyniku .Na szczęście nie wszyscy muszą uczyć się na własnych błędach. 

Zasady kulturalnego biegania według Blog@czy.

1.       Nie startuj w zawodach jeśli nie jesteś do tego uprawniony. Organizatorzy muszą zapewnić przestrzeń, bezpieczeństwo i inne świadczenia każdemu uczestnikowi. Właśnie temu służą zapisy i opłaty startowe.

2.       Respektuj strefy startowe przygotowane przez organizatora.

3.       Jeśli nie wyobrażasz sobie biegania bez muzyki, słuchaj jej po cichu, by słyszeć co się dzieje wokół.

4.       Jeśli biegnąc w tłumie chcesz zmienić „pas ruchu”, zasygnalizuj to ręką. Jeśli ktoś inny chce zmienić, zrób mu miejsce. Biegaj w miarę możliwości prawą stroną, lewą zostawiając dla szybszych od siebie.

5.       Jeśli w trakcie biegu musisz się zatrzymać – najpierw zbiegnij do krawędzi jezdni, nigdy nie zatrzymuj się nagle na środku drogi.

6.       Zachowaj ostrożność na punktach odżywczych. Jeśli z nich nie korzystasz, obiegnij je po zewnętrznej. Jeśli korzystasz – nie zatrzymuj się nagle, bo ktoś z tyłu może na Ciebie wpaść.

7.       Nie śmieć. Odpadki wyrzucaj tylko w miejscach do tego przeznaczonych, a jeśli takowych nie ma, schowaj do kieszeni. Nie rzucaj kubeczków/butelek pod nogi innych biegaczy.

8.       Nie pluj i nie wydmuchuj nosa bez upewnienia się, że Twoja wydzielina nie trafi w kogoś innego.

9.       Nie ścinaj zakrętów, nie skracaj sobie trasy.

10.   Na zawodach uśmiechnij się (choć czasem!) do kibiców i wolontariuszy. Dzieci kochają przybijanie piątek!

11.   Nie rzucaj się na darmowe – niech napojów na mecie wystarczy dla wszystkich.

12.   Prysznic i pralka przyjaciółmi biegacza. Perfumy lepiej zostawić na inne okazje niż bieg.

13.   Jeśli na treningu inny biegacz Cię pozdrawia – odpowiedz. Podniesienie ręki nic nie kosztuje.

14.   Jeśli biegasz z psem pamiętaj, że nie każdy kocha czworonogi. Trzymaj go na smyczy tak, by inni czuli się bezpiecznie.
15.   Trenując na stadionie pamiętaj, że do truchtania, schłodzenia i odpoczynku między odcinkami bieganymi szybciej służą zewnętrzne tory. Nie blokuj wewnętrznego toru.
16.   Dziel się doświadczeniem, ale nie próbuj leczyć ani trenować nie mając odpowiednich kompetencji.


17.   Szanuj innych biegaczy bez względu na poziom jaki reprezentują.

niedziela, 11 maja 2014

Gimnastyka życiowa, kompromisy i góry.


Od kiedy pogodziłam się z myślą, że sztywne plany treningowe nie są dla mnie, trenuje mi się lepiej. Ponieważ ostatnio nie startuję, wpływu na formę ocenić nie potrafię niestety. Albo i stety. To się jeszcze okaże. Może bym i chciała się sprawdzić, ale nie po drodze mi. Kiedy poświęcasz kilka, kilkanaście godzin tygodniowo na swoje własne, osobiste pasje,  pozwalasz na pasje swojej połówce, wychowujesz trzylatka, pracujesz na etat w korpo, na głowie masz dom, to wcześniej czy później uczysz się dwóch rzeczy. Organizacji czasu po pierwsze i kompromisu po drugie.  Kompromis jest dla mnie sztuką odpuszczania tego co mniej ważne. Działa to całkiem nieźle. Ciągnie mnie do życiówek i startowej adrenaliny, ale na razie wybieram góry i święty spokój. Miesiąc w miesiąc przebiegam ponad 200 km, co do tej pory nie zdarzało mi się nigdy, więc może jednak jakiś efekt treningowy się pojawi. Jakoś to idzie, z tygodnia na tydzień. Logistyka opanowana do perfekcji, zjadacze czasu wyeliminowane, wspólne spędzanie czasu wykorzystywane na maksa. Myślę sobie: daję radę, ogarniam to wszystko jakoś, zajebista jestem. Do czasu oczywiście…

Wystarczy, że jedna rzecz pójdzie nie tak i znów zaczyna się gimnastyka, wypadnie druga rzecz - pojawia się frustracja, leci trzecia i jest załamka. Chore dziecko (w pakiecie z nieprzespanymi nocami), chora opiekunka, maż ma najważniejsze w roku dwa tygodnie w pracy (czytaj poza domem od siódmej do siódmej przynajmniej), ja zawalona robotą, a Bieg Marduły za niecałe 30 dni. Co robić i jak biegać?
Żeby biegać, kiedy jest jasno,  musiałabym wracać z treningu przed wyjściem do pracy małżonka, czyli o 6:30. To oznacza pobudkę mocno przed 5:00. Kiedyś tak potrafiłam, teraz uważam, że dobry sen to jeden z sekretów dobrej regeneracji, a poza tym nie mam siły zwlec się z łóżka o świcie. Oczywiście planuję, że tym razem muszę to zrobić. Przypominam sobie książkowe historie wszystkich dzielnych amatorów i wielkich sportowców, motywuję się jak mogę, a wychodzi tak:

W poniedziałek śpię. W trakcie dnia sztanga w dłonie i dynamiczna siła nóg w 40 minut.

Wtorek nie śpię. Całą noc walczę z kaszlem młodego. Na trening nie idę.

W środę śpię. Czas na trening znalazł się po 22:30. Skąd wzięłam siłę – nie wiem. Wymówkę miałam idealną, żeby nie biegać, przecież boję się kiedy jest ciemno. Na szczęście moja klatka schodowa to 160 stopni. Machnęłam 8 razy i poszłam spać.

W czwartek nawet się budzę, ale i tak nie wstaję. Wyrywam się w trakcie pracy na trzy trzykilometrówki. Udało się zrobić jedną z kawałkiem, zanim telefon zaczął się przegrzewać. Dupa. Na szczęście tak mnie wkurzyli, że po południu musiałam się wyrwać znowu. Po drodze zgarnęłam Ewę i zaliczyłyśmy kilka kilometrów nie tak znów wolnego rozbiegania w rozśpiewanym parku.

W piątek zwycięstwo. Wstaję z budzikiem. Ubieram się i już mam wyjść, kiedy słyszę „Mamo gdzie idziesz?”, chwilę potem „Nie idź, proszę”. Pertraktujemy trochę i robi się 6:30, mąż się lituje, idzie do pracy godzinę później, bawi się z Młodym, a ja zmykam na 8 kilometrów przetruchtanych w słoneczku.

Cały tydzień udało mi się jakoś przetrwać dzięki wizji sobotniego biegania w Szczyrku. Trasa i plan wycieczki ułożony. Ja biegam, mąż jeździ na rowerze, babcia przychodzi do wnuczka. Najpierw dzwoni babcia, że przeprasza i że coś jej wypadło. Potem mąż, że jednak pracuje. Opcji zostawienia dziecka w sobotę z opiekunką w ogóle nie biorę pod uwagę. Mogę albo załamać ręce, albo zrobić swoje. Mąż idzie do pracy na 13:00, mam przecież pół dnia. Chwilę biję się z myślami, bo ja sama w lesie to z zasady nie jest dobry pomysł. Najczęściej za każdym drzewem widzę dzika albo jakieś inne potwory, a każdy trzaska powoduje, że staję na baczność i udaję, że mnie nie ma. Tak mam, albo miałam jak się okazuje. Dłużej musiałam przekonywać męża niż siebie, że dam sobie radę.

W sobotę wstałam o  4:30 bez budzika!!! Piękne słonko, szybka kawka, śniadanko, sprawdzenie czy mapa na pewno jest w plecaku i w drogę.  Wskakuję do samochodu, wyjeżdżam z parkingu i zaczyna lać. I to jak! Myślałam, że wycieraczki nie nadążą zbierać wody. Wracać się, nie wracać? Z cukru przecież nie jestem, jadę. Padało całą drogę. Przestało jak tylko wjechałam do Szczyrku. No, to na pewno jest dobry znak. Trochę dziwnie tutaj jak jest tak pusto, ale jak ma być o 7 rano? Wysiadam z samochodu, włączam garmina i biegnę. Zanim skręcam na szlak patrzę w górę i wizualizuję trasę. Spod Urzędu Gminy niebieskim szlakiem na Skrzyczne, potem zielonym szlakiem na Malinowską Skałę, następnie czerwonym na Przełęcz Salmopolską  i  dalej do przełęczy Karkoszczonka i w górę na Klimczok. Razem 28,5km i 1500 m w górę. Według mapy 9,5h turystyki pieszej, ale wiadomo biegiem będzie szybciej. Nie liczyłam na to, że przebiegnę całość, ale chciałam jak najdłużej podbiegać do polany Jaworzyna. No i podbiegłam może z 400 metrów zanim odezwały się łydki. Zatrzymałam się, zrobiłam piękne zdjęcia i ruszyłam dalej.



sobota, 3 maja 2014

Kolekcjonowanie chwil idealnych: Babia Góra w biegu.

Hop, hop, hop… z kamyczka na kamyczek…  Chwila, kiedy przeskakuję z jednego na drugi, kiedy decyduję o kolejnym kroku to tylko ułamek sekundy, ale mam wrażenie, że trwa znacznie dłużej, że czas się zatrzymuje. Frunę. Czuję, że mogę wszystko. Ta perfekcyjność i ulotność chwili, tak pięknej, że nie da się jej opisać,  jest najpiękniejsza w bieganiu po górach. Warto było się męczyć, by pofruwać chociaż przez moment.

Droga do tej chwili była wyjątkowo delikatnie mówiąc frustrująca. Czekałam na ten wyjazd bardzo, ale kiedy dzień wcześniej wyszłam z pracy przed północą, szczerze wątpiłam, że wstanę rano. Nawet nie nastawiłam budzika. Nie potrzebowałam go jednak. Najtrudniejsze było otwarcie oczu, potem pomyślałam sobie, gdzie mogę być za kilka godzin i poszło z górki. Nigdy jeszcze nie spakowałam siebie i chłopaków tak szybko. W godzinę od pobudki odstawialiśmy już  Młodego na wyczekiwany dzień u Babci. Wyjechaliśmy nieco ponad godzinę później niż zakładały plany, a doo Zawoi zawsze jest długo, daleko i w korkach. Nie inaczej było i tym razem. Po drodze obiecałam sobie, że już nigdy i nigdzie w majówkę. To, co zastaliśmy na Krowiarkach i potem na szlakach tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Mojemu Mężowi brak miejsca parkingowego pomógł podjąć decyzję co do wycieczkowych planów. Pierwotnie mieliśmy przejść do Perci Akademików ze znajomymi, żeby potem się rozdzielić, ale skończyło się tak, że oni wyszli w górę godzinę przed nami, a mój ślubny uciekł przed tłumem na Mosorny Groń pośmigać na rowerze (gdyby ktoś pytał:  rower to bagaż pierwszej potrzeby, zawsze czeka na niego złożony w bagażniku).

Zostałam sama z Królową Beskidów i milionem ludzi na szlaku. Tak bardzo paliłam się do biegania, że zrobiłam coś, czego już nigdy nie powtórzę. Ruszyłam prosto na czerwony szlak, w górę bez rozgrzewki. Łydki paliły mnie tak, że po 100 m w pionie byłam przekonana, że zaraz będzie po wycieczce.  A to dopiero pierwsze 100 z ponad 700 m podbiegu…Mądre to nie było. Przeszłam do marszu, żeby zaraz zatrzymać się i porządnie rozciągnąć. Byłam zła i sfrustrowana, bo nie tak miało być. Miało być pięknie. Miałam pięknie treningowo wbiec na szczyt, a nie urządzać sobie marszobiegi. Ruszyłam wolniej, ale i tak  męczyłam się prawie do Sokolicy. Im wyżej, tym było mi łatwiej. Prędkości nie powalały, ale starałam się jak najwięcej czasu spędzić w biegu, choć miejscami korkowało się tak, że miałam przymusowe odpoczynki. W sumie może to i dobrze, ale im bliżej byłam szczytu, tym więcej pary było w nogach i więcej uśmiechu na twarzy.




piątek, 25 kwietnia 2014

W życiu piękne są tylko chwile.. na trasie Biegu Marduły

Zdaję sobie sprawę, że mój start w Biegu Marduły to trochę jak porywanie się z motyką na słońce, ale jest to silniejsze ode mnie. To pogoń za marzeniem . Jedyne co mogę zrobić, to pracować ciężko, żeby potem móc się cieszyć krótkimi, pięknymi chwilami.

Wiem, że będzie bolało. Wiem, że będę myślała, że nie dam rady, że beznadziejna jestem ja i całe to bieganie w górach. Ale wiem też, że kiedy wybiegnę wysoko, to będzie moja chwila. Wiem to i dlatego średnio śpię w noc poprzedzającym moje pierwsze, biegowe zetknięcie z trasą biegu Marduły. Denerwuję się. Nie biegnę sama, co z jednej strony mnie uspokaja, a z drugiej stresuje jeszcze bardziej, bo biegnę z kimś dla kogo Tatry to dom i kto może mi powiedzieć „Dziewczyno co ty tutaj robisz?”. Boję się tego jak cholera.

Spotykamy się na stacji benzynowej, potem szybka rozgrzewka i dowiaduję się jaki jest plan. A plan to dwa lub dwa i pół z czterech głównych podbiegów na trasie Biegu Marduły, w zależności od tego czy dam radę. Niestety ze względu na panujące warunki bez wbiegania na Karb i Przełęcz  Świnicką. Myślę sobie, że szkoda, ale zaraz potem zaczynamy wbiegać na Nosal.  Rozmawiamy.  Z każdym mijanym metrem dostaję cenne wskazówki i z każdym mijanym metrem myślę sobie, że nie dam rady. To dopiero pierwszy podbieg, a mnie już palą czwórki, już nie mam czym oddychać. A potem wbiegamy na szczyt. Sceneria jest delikatnie inna niż ta z pocztówek, chmury wiszą nisko nad górami. Zachwycam się po raz pierwszy tego dnia i słyszę, żebym poczekała z zachwytami, aż pobiegniemy w górę. To może być jeszcze piękniej?  Dostaję krótką lekcję panoramy, podsumowanie pierwszego podbiegu: 200 metrów przewyższenia, na krótkim odcinku, mam sobie wyryć w pamięci, że nie wolno mi się tutaj spalić. A potem Magda pokazuje palcem kolejny cel, a ja drugi raz w ciągu kilkunastu minut myślę sobie, że nie dam rady. Nie mówię tego głośno. Zaczynamy zbiegać i po od razu po raz trzeci myślę co ja tu robię? Utknęłam na chwilę gdzieś między skałami i nie wiem jak się ruszyć. Jakoś mi się udaje, ale jestem przerażona. Lecimy. „Musisz być jak sarenka”. Że co? „Że luźno, że bez strachu, ale musisz też być przygotowana i skupiona”. Ja jak sarenka? Dobre. Mowy nie ma. Ale lecę. Dobiegamy do Kuźnic i zaczynamy drugi podbieg przez Jaworzynę na Halę Gąsienicową. Tym razem przewyższenie ma 500m, ale nachylenie jest łagodniejsze, choć podbieg tylko zaczyna się niewinnie, bo potem jest coraz wyżej i coraz trudniej, ale przecież nie można się tak po prostu zatrzymać. Biegniemy więc dalej. Im wyżej, tym większy odczuwam spokój. Jest trudno, oddech staje się coraz cięższy, nogi zresztą też, ale biegnie się coraz łatwiej.  Chłonę kolejne wskazówki i czekam na nagrodę. Dostaję ją, kiedy wbiegamy na Halę Gąsienicową. Cała jest jeszcze pod śniegiem, jest szaro i buro, ale poza nami nie ma tam nikogo. Chwilo trwaj.



wtorek, 8 kwietnia 2014

Premiera na blogu. Foccacia w wersji bez glutenu i bez drożdży.

Dieta to element treningu, który zaraz obok regeneracji (czytaj snu) do niedawna był tym, który zaniedbywałam najbardziej. Zdecydowanie za często bywało tak, że jadałam byle co i byle jak. 

Nawrócenie na zdrowe i smaczne tory następowało powoli i niezauważalnie. Jak to się stało, że ja pieczywo-maniak nie jadam ciepłych i pachnących kajzerek, tego nie wiem.  I nie zagłębiam się w to szczególnie. Być może to zasługa zmasowanego ataku diet bez glutenu, nabiału, cukru, mięsa w mediach społecznościowych i innych Internetach.  A może ja dojrzewam do pewnych zmian? 

W każdym razie dziś na blogu premiera, czyli pierwszy wpis kulinarny.

W roli głównej: FOCCACIA W WERSJI BEZ GLUTENU I BEZ DROŻDŻY

Pyszna i szybka w przygotowaniu.  To między innymi dzięki niej z klasycznego, sklepowego pieczywa zrezygnowałam bez żalu.

Przygotowanie trwa nie więcej niż 10 minut, razem z pieczeniem  mieścimy się w 30 minutach.

OLIWA AROMATYZOWANA
3 łyżki oliwy
½ łyżeczki soli
2 duże ząbki czosnku (rozgniecione)

W niewielkim rondelku na małym ogniu mieszamy oliwę, sól i czosnek i podgrzewamy przez 10 minut. Po zdjęciu z ognia można jeszcze dodać ulubione zioła.
Połową oliwy natłuszczamy blaszkę, którą następnie wykładamy pergaminem, który ponownie smarujemy oliwą.

CIASTO
2 filiżanki mąki migdałowej
1 filiżanka mąki z ciecierzycy (dostępnej ku mojemu zaskoczeniu w osiedlowym sklepie Społem)
½ filiżanki zmielonego siemienia lnianego
2 łyżeczki bezglutenowego proszku do pieczenia
½ łyżeczki soli
1 filiżanka maślanki
4 białka

W misce mieszamy mąki, siemię lniane, bezglutenowy proszek do pieczenia i sól. Dodajemy maślankę i mieszamy.  Następnie delikatnie dodajemy białka ubite na  sztywną pianę. Ciasto nie będzie jednolite i białka pozostaną nieco widoczne. Po przełożeniu ciasta do blaszki, wylewamy na nie pozostałą oliwę. 

Piekarnik rozgrzewamy do 200° i pieczemy foccacię przez 20 minut, do czasu aż będzie złocista. Gotowe :)

To co ważne, przynajmniej dla mnie - nie trzeba być szczególnie dokładnym. Nawet przy delikatnym pomieszaniu proporcji, wychodzi pyszna. Oryginalny przepis można znaleźć w książce "Kuchnia bez pszenicy" W. Davisa.

Foccacie można wcinać z dowolnymi dodatkami, ja lubię np. z pastą z suszonych pomidorów.

Odsączone suszone pomidory umieszczamy w niewielkim naczyniu, do tego uprażony słonecznik i pietruszka zielona, trochę dobrej oliwy, miksujemy i wcinamy.



sobota, 29 marca 2014

Przygotowania do Marduły. Ala zaprzyjaźnia się z siłą i stabilizacją.

O tym, że aby biegać dobrze, szybko i zdrowo nie wystarczy tylko biegać wiedzą wszyscy.  Wstyd się przyznać, ale należę niechlubnej tej grupy biegaczy, która tą część treningu zaniedbuje. Pracuję jednak, żeby już niebawem móc napisać to stwierdzenie w czasie przeszłym. Do pełnej mobilizacji zmusił mnie start w Tatrach, nogi same tego przewyższenia nie przebiegną przecież. Tak więc,  w planie treningowym pojawiły się pozycje: stabilizacja, core i wytrzymałość siłowa. Próbuję różnych rzeczy w poszukiwaniu tej, która urzeknie mnie, szybko nie znudzi i będzie efektywna.  Poszukiwania idą nieźle, dziś bez marudzenia zamiast biegania był trening stabilizacji i górnych partii ciała z wykorzystaniem TRX (i nie tylko). To już drugi raz w tym tygodniu (kto mnie zna ten wie, że to fakt godny odnotowania). Po treningu poniedziałkowym zakwasy ustąpiły w czwartek po południu, więc jest moc, choć sam sprzęt wygląda raczej niepozornie.


TRX to system taśm, na których ćwicząc wykorzystujemy jedynie obciążenie własnego ciała. Podczas ćwiczeń pracujemy jednocześnie nad mięśniami powierzchownymi, ale także posturalnymi. To co najbardziej lubię w tych ćwiczeniach – nie ma opcji, aby podczas ruchu izolować mięśnie, angażujemy jednocześnie wiele ich grup. Lubię też uniwersalność tego sprzętu, przy użyciu TRX można wykonywać treningi na dosłownie wszystkie partie mięśniowe w nieskończonych kombinacjach (wystarczy zadać Googlowi pytanie i w odpowiedzi otrzymujemy setki filmów instruktażowych).  Lubię jeszcze to, że można ćwiczyć wszędzie, wcale nie musi to być na siłowni, taśmy można zawiesić na drzewie czy trzepaku J Ćwiczenia wyglądają na proste i w zasadzie trzymając się dwóch prostych zasad każdy może sobie z nimi poradzić: po pierwsze napięty brzuch i pępek wbity w kręgosłup, po drugie utrzymujemy pozycję deski, ale jeśli wykonywane są poprawnie dają popalić niesamowicie. W ćwiczeniu stabilizacji dla bardziej zaawansowanych można wykorzystywać Bosu lub poduszkę destabilizacyjną, akurat mi to tego etapu jest jeszcze daleko , więc same taśmy są dla mnie nie lada wyzwaniem. 

Ekspertem nie jestem, ale ponieważ duma mnie rozpiera, chwalę się moim nowym ulubionym zestawem. (bardziej doświadczonych od siebie przepraszam za mało profesjonalne nazewnictwo). Wszystkie ćwiczenia wykonujemy po 10 powtórzeń w 3 seriach i potem nie podnosimy rąk przez co najmniej trzy dni ;)

1. Podciągnie na drążku, niestety bez pomocy długo jeszcze nie dam rady.


2. Pąpeczki (nie mylić z pompkami ;) - szeroko i wąsko.


3. Podciąganie do TRX.


4. Wallballe, czyli podrzut piłki lekarskiej z przysiadu (nienawidzę szczerze, zawsze oberwę w nos...)


5. Podrzuty liny na Bosu, to najdłuższe 30 sekund w każdej serii...


6. I to co tygryski lubią najbardziej tzw. pąpka combo - utrzymać równowagę w trakcie ćwiczenia opierając ręce na hantlach - prawie niewykonalne, na zakończenie każdego powtórzenia trzeba jeszcze wstać i wyrzucić hantelki w górę 



niedziela, 9 marca 2014

Bieg na Klimczok i górskie plany

W sumie to mogłabym być niedźwiedziem, tak mi ta zima przelatuje między palcami. Treningi przeplatane pracą, albo raczej praca przeplatana treningami i chorobową ruletką domową. Trochę tego było w tym roku, szkoda nerwów na pisanie.

Słowo wytłumaczenia jednak się należy. Zrezygnowałam z wiosennego płaskiego maratonu, po to żeby zmierzyć się z górami. Trochę zwlekałam z decyzją, bo góry nie wybaczają odpuszczonych treningów, ale to jak, co i gdzie ostatnio biegam mówi samo za siebie. Schody, podbiegi i góry. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy były raz Pieniny, dwa razy Tatry, nawet w Warszawie zafundowałam sobie sentymentalne podbiegi na Starówce. Najczęściej w starciu rozum – serce, wygrywa u mnie to drugie. Zamieniłam więc Rzym na Szklarską Porębę, 42 na niespełna 47 km, a umiarkowanie trudną trasę na +/- 2150 m przewyższenia. Yeah! Docelowym startem sezonu  będzie Maraton Karkonoski. Podekscytowana jestem strasznie. Tyle samo radości co start budzą we mnie same przygotowania. Ile to daje dodatkowych okazji i powodów do częstego ustawiania azymutu na góry! W planie jest kilka startów kontrolnych,  których każdy wywołuje we mnie nie mniej emocji niż ten zaplanowany na sierpień. Nawet nie wiem, czy nie więcej. Na samą myśl o starcie w Wysokogórskim Biegu im. Marduły mam ciary.  I choć pewnie przed startem umrę ze strachu, budziki na dzień i godzinę zapisów nastawione miałam dwa. Teraz nie pozostaje mi nic innego jak wziąć się do roboty. Nie, żebym przebimbała zimę. Co to, to nie, ale zdecydowanie nadszedł ten moment, kiedy trzeba wrzucić kolejny bieg. Zwłaszcza, że jest na to miejsce, siła i czas.

Na pożegnanie zimy i potwierdzenie, że coś jednak pobiegałam.


RMD Winter Run – Bieg na Klimczok, mój pierwszy start w tym roku, pomógł mi ustalić dwie rzeczy. Po pierwsze, stać mnie na więcej niż myślę. Po drugie, muszę wziąć się w garść, zasuwać i nie odpuszczać. Bo miałam takie myśli, żeby odpuścić ten start. Luty przemielił mnie i wypluł resztki…  Ale dałam radę, pobudka rano o świcie, trzeba jeszcze było odtransportować Młodego do Babci.  Zabrakło mi czasu na porządne śniadanie, na szczęście Mama poratowała mnie kanapkami.  Całą drogę do Szczyrku, która zawsze wydawała mi się znacznie krótsza niż minionej soboty,  miałam w głowie tylko jedno pytanie: Zdążę czy Nie? Do biura organizatorów wpadłam ostatnia. Brakło mi czasu na zmianę ciuchów na lżejsze, gdyby nie donośny okrzyk „Depozyt stop!” zostałabym bez ciepłych rzeczy na zmianę. Kierowca samochodu wywożącego nasz ekwipunek na górę. z nieukrywaną nutką rozbawienia zapytał, czy na pewno nie chcę, aby podwieźć mnie do mety. W sumie nie dziwię mu się, ładnych kilkaset metrów cisnęłam ile fabryka dała, żeby jednak mieć ciepłą bluzę i telefon na górze. Po tej przebieżce o dalszej rozgrzewce mowy nie było, zresztą start odbył się niewiele po moim przybyciu. Tylko chwilę dane mi było chłonąć atmosferę przedstartową, ale to wystarczyło, żeby ocenić, że było tak jak lubię. Swojsko i kameralnie, w bardzo miłym towarzystwie. Ruszyliśmy. Bieg na Klimczok to nie do końca typowy bieg alpejski.  Pierwsze dwa kilometry są mocno w dół.  Nie chciałam się zakwasić, ale hamowanie też nie miało większego sensu. Jakoś udało mi się znaleźć złoty środek, oczywiście w życiu nie przebiegłam tak szybko dwóch kilometrów. Po zbiegu, kilkaset metrów po płaskim, w trakcie których miałam wrażenie, że to mój dzień, a potem zaczął się podbieg, który ciągnął się do samej mety, chyba około pięciu kilometrów. Na początku było super, tętno równe (tak mi się przynajmniej wydaje, bo czujnik tętna akurat w tym dniu postanowił zastrajkować), później okazało się, że mam za słabą głowę. Wszyscy przechodzili do marszu (oczywiście wykluczając tych, którzy byli daleko przede mną), więc w końcu sama nie wiem kiedy też to zrobiłam. I tak już było do samego końca. Marszobieg. Nie byłoby w tym nic złego, były takie fragmenty, gdzie naprawdę trudno było biec, ale czułam że to nie maksimum moich możliwości. Brak skutków ubocznych biegu następnego dnia tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu. Im było wyżej i bliżej mety, tym odcinki marszu były coraz krótsze, a biegu dłuższe. Zastanawiam się, jaki miał to wpływ fakt, że skończył się asfalt i płyty betonowe, a zaczęły się widoki, ale pewnie niemały. W sumie wstydu chyba nie ma. Dystans 8,2 km i przewyższenia -105/+515 przebiegłam z czasem 59:11, mniej więcej w połowie klasyfikacji kobiet.


W drodze powrotnej na dół towarzyszyły mi dwa pytania: na ile tak naprawdę mnie stać i jak to wydobyć? Odpowiedzi oczywiście, jeszcze nie znalazłam, ale wyjścia nie mam, muszę to rozkminić.

I na potwierdzenie, że na Klimczok też jednak trochę biegłam :)

niedziela, 12 stycznia 2014

Siła biegowa x 1771

Dziś odbyła się kolejna edycja Grand Prix Krakowa w Biegach Górskich. Kolejna, którą opłaciłam i w której nie wystartowałam. Frustruje mnie to, żeby nie powiedzieć bardziej dosadnie. Najpierw byłam chora. Nienawidzę tego, traci się kontrolę nad wszystkim. Potem byłam w Tatrach, na co oczywiście nie narzekam :) A dzisiaj małżonek został zawezwany do pracy.  Na trening miałam dokładnie 90 minut, co raczej nie daje szans na podróż do Krakowa L A ja tak bardzo chciałam pobiegać jeśli nie po górach to po pagórkach chociaż…

Zamiast się użalać, wybiegłam szybciej niż pomyślałam o czymkolwiek. Bez telefonu (bo zapomniałam), bez Garmina (pojechał na wycieczkę do stolicy się serwisować) za to z pomysłem na trening. Bo przecież miała być siła biegowa. Co prawda kilometr od domu mam piękne hałdy (o takie) na których można się pięknie sponiewierać, ale od momentu kiedy kilka tygodni temu serce mi stanęło i zrobiłam tempówkę życia, boję się sama zaglądać w tamte rejony.

Ruszyłam w miasto, czego na co dzień nie lubię, bo co tu lubić w Kato, ale lepszego kierunku wybrać nie mogłam. Lecę sobie niespiesznie, aż tu nagle mijam sobie taki oto obrazek:


  
Eureka! To były pierwsze schody na które dziś wbiegłam. 42 stopnie x 3, więcej nie dałam rady. Grupa pracująca przy wykończeniach nowej siedziby Muzeum Śląskiego, skutecznie mnie przegoniła.  Aż mi się nie chce tego komentować, bo musiałabym denerwować się tym jak niektórzy przedmiotowo traktują kobiety…

Poleciałam dalej. Cyk.


25 stopni wąskich i 27 szerokich. Na szerokich fantastycznie robiło się wieloskoki. To było zdecydowanie odkrycie dzisiejszego treningu. Razem 52 stopnie x 10.


Biegnę dalej, tym razem już w konkretnym kierunku. Na zakończenie treningu 45 stopni x 25. 


Razem 1771 stopni. Nie wiem czy to mało czy dużo, ale czuję się co najmniej jakbym przebiegła z trzydzieści kilometrów. Lubię ten stan od czasu do czasu. Myślę, że schody zagoszczą na dłużej w moim planie treningowym. Zwłaszcza mając na uwadze plany czerwcowe, mogą okazać się przydatne. Zdecydowanie wpływają na podniesienie wydolności i wytrzymałości. Nie są to co prawda góry, ani nawet pagórki, ale jak się nie ma co się lubi to wiadomo.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Każdy ma jakiegoś bzika


Coś nie mogę się zabrać za podsumowanie minionego roku. Całym sercem, głową i nogami jestem w tym, co przede mną, a nie w tym co za mną.  Rok 2013 na zawsze pozostanie rokiem mojego debiutu maratońskiego oraz rokiem złamania magicznej dla mnie czwórki w maratonie. Oczywiście z maratonów jestem dumna, ale wolałabym jednak spuścić zasłonę milczenia na wszystko co działo się wokoło, bo biegowo działo się niewiele. Wzięłam udział w raptem sześciu zorganizowanych biegach, najczęściej na dystansach i formach trudnych do porównania z rokiem poprzednim. No cóż, nie da się ukryć, że raczej nie chciałam tej konfrontacji…

Z prób podsumowań został mi kolaż zdjęć z poprzedniego roku.


I nie mam już wątpliwości co będzie moim celem w tym roku. W góry uciekam, kiedy tylko pojawia się okazja, a jeśli nie pojawia się długo to wtedy trzeba ją po prostu wynaleźć. Zeszłe lato i jesień to krótkie i przyjemne spacery i przebieżki, w większości z udziałem naszego dwulatka. Z każdym wyjazdem jednak rośnie mój apetyt na więcej.  Marzenie o bieganiu w górach to taka moja mała obsesja. Nie pozostaje nic innego jak się z nią zmierzyć. Że będzie trudno to wiem, wystarczy że przypomnę sobie mój pierwszy start w Beskidach, ale czy ktoś kiedyś obiecywał, że będzie łatwo? Zakasałam rękawy, a raczej nogawki i pracuję nad tym, żeby marzenie mogło stać się celem. 


Jest taki bieg, który śni mi się po nocach. Tatry, + 1700/-1400 m przewyższenia na 25 kilometrach. Zwariowałam? Pewnie tak, ale i tak chcę to zrobić i stanąć w czerwcu na starcie kolejnego Wysokogórskiego Biegu im. Franciszka Marduły. Już. Napisałam. Nie ma odwrotu. Publikuję szybko, żeby się nie rozmyślić.

www.biegigorskie.pl