wtorek, 24 grudnia 2013

Wesołych Świąt

W poranek wigilijny tylko porządny trening, bo jaka Wigilia taki cały rok  Ja w to wierzę, więc dziś 15 km w tym podbiegi z tętnem jeszcze wyższym, niż myślałam że jest możliwe. Zaklinam jak mogę siłę, żeby plany na nowy rok miały szansę się spełnić. A dziś życzę wszystkim radosnych, spokojnych, ale także biegowych Świąt 




Piękną mamy wiosnę tej zimy :)

niedziela, 15 grudnia 2013

Cross Fit, a moja strefa komfortu.

Zamykam oczy, właściwie zaciskam je z całych sił. Mój syn tak robi, kiedy chce się szybko schować. Nie ma go i już. Proste. Ja moje zamykam, ale nie udaje mi się zniknąć.  Nade mną kilka głosów łączy się w jeden wielki krzyk.

 „Dasz radę!”

„Jeszcze tylko dwie minuty, potem nie ma już nic!”

 „Dajeeesz!”

„Szybciej!”

I jeszcze wiele innych niecenzuralnych...

Chciałabym ich nie słyszeć. Oczy mam zamknięte, ale nie przestaję robić brzuchów. Właśnie w tej chwili myślę, że kocham i nienawidzę rywalizacji drużynowej i jeszcze, że nienawidzę cross fitu. Mimo, to napierdzielam brzuchy crossfitowe z całych sił (dotykając rękoma  podłogę za głową oraz przed nogami). Mam wrażenie, że to cała wieczność.  Żeby nie było zbyt kolorowo, to nie koniec. Od razu po brzuchach były jeszcze burpees, tak na dobicie. Dobić też chciałam sędzię, za nie zaliczenie ostatniego powtórzenia, bo nie było klaśnięcia u góry…

 Bolało.

Kiedy dwa tygodnie wcześniej odebrałam maila z informacją o regionalnych zawodach cross fit i obowiązkowym moim udziale, pomyślałam sobie „Akurat”.  Ponieważ jednak „No excuses” w mojej firmie tłumaczone jest dosłownie, nie było zmiłuj.  Każdego dnia moje osobiste strefy komfortu są poszerzane, czasem zastanawiam się kiedy pęknę… Tym razem robiłam swoje.  Na życzenie udanych treningów prychnęłam głośno. W dwa tygodnie przygotować się do zawodów? No fucking way. Postanowiłam nie dać się zwariować. Robiłam swoje. Nic ponad mój plan biegowy, stabilizację, pompki i brzuchy. Pozostali członkowie ekipy próbowali wyciągnąć mnie na wspólny trening, ale byłam uparta. Wyszłam z założenia,  że w dwa tygodnie to ja się najwyżej kontuzji mogę nabawić, a nie wznosić na wyżyny moją wytrzymałość siłową. Może i patrzyli na mnie spode łba, ale co mieli mi powiedzieć? Kiedy dzień przed, na koniec pracy przebrałam się w ciuchy biegowe, usłyszałam, że chyba nie mam zamiaru biegać w wieczór przed zawodami? A właśnie, że miałam. 


Kto mnie zmusi do dawania z siebie wszystkiego poza mną samą? Do tego nie wystarczy wysłać maila. Jeszcze przy rozgrzewce powtarzałam sobie, że będę ćwiczyć tak, żeby na drugi dzień móc wyjść na trening. Potem ktoś zmienił muzykę, a z muzyką zmieniło się wszystko. Czułam się jak wojownik, czekający na ostateczne starcie. Poważnie. Po pierwszej konkurencji co prawda myślałam, że nie wstanę, a na pewno nie będę w stanie jeszcze podejść do dwóch kolejnych, tylko po to, żeby zaraz liczyła się tylko moja drużyna, krew, pot i łzy. Po wskokach na box, byłam jeszcze bardziej pewna, że nie dam rady, że wszystko boli, ale potem była trzecia konkurencja i trzeba było dać radę. Na drugi dzień bolały mnie mięśnie i gardło od krzyku. Nie wiem co bardziej. Kiedy jesteś przyzwyczajony do samotności na treningach, do dialogu z samym sobą na trzydziestym piątym kilometrze maratonu, do walki na ostatnich metrach tylko dla własnej satysfakcji, odpowiedzialność za drużynę jest stanem nienaturalnym, ale jest też bodźcem bardzo motywującym. Nie możesz odpuścić, nawet jeżeli boli. To niesamowite.  Schowałam to doświadczenie głęboko, tak żeby o nim nie zapomnieć i mam zamiar przywołać te krzyki, kiedy następnym razem sama siebie wypchnę poza strefę komfortu, co wydarzy się niebawem, bo plany biegowe na nowy rok nie pozostawiają innej możliwości.

Źródło: http://www.onefabulouslife.com, photo via http://www.prepbeijing.com/

czwartek, 21 listopada 2013

Pracować w korpo, być matką, żoną, biegaczką i nie zwariować.


Czy da się pogodzić pracę w korpo, rodzinę, pasję, sport, obowiązki domowe, zainteresowania inne? Pewnie się da, ale to nie jest bajka z happy endem, a ja nie jestem Superwoman. Trzeba z czegoś zrezygnować, trzeba czasem coś odpuścić, zwłaszcza jeśli nie można odpuścić tego, co odpuścić by się najbardziej chciało.  Dopuszczam do siebie myśl, że boginią domowego ogniska nie będę. Najlepszą matką, jaką potrafię być, staram się być każdego dnia, żoną też, ale pogodziłam się z faktem, że dom nie każdego dnia pachnie świeżym obiadem, a testu białej rękawiczki raczej bym nie przeszła.  Co nie znaczy, że nad tym nie ubolewam,  bo lista przepisów kulinarnych, które chciałabym wypróbować rośnie z każdym dniem. Podobnie jak lista książek do przeczytania, o hand made nie wspominam. Nie będę też biła rekordów w bieganiu, z żalem odpuszczam obozy biegowe i inne gratki dla biegaczy. Skupiłam się za to mocno i zamiast 3, udaje mi się robić 4-5 treningów biegowych w tygodniu. Udało mi się też dodać trening siłowy, pracuję nad stabilizacją, brzuchem i oczywiście pąpuję. A to wszystko dzięki temu, że wyszłam z założenia, że lepiej zrobić mało niż wcale.


Często zdarza się, że muszę skrócić trening biegowy. Wkurza mnie to strasznie, ale przecież byłoby gorzej gdybym nie zrobiła go wcale. Może rozwiązaniem byłoby wcześniejsze wstawanie, ale staram się do minimum ograniczać dni, kiedy biegam kosztem snu. Potrafię wstać przed świtem i robię to, ale wiem, że zrywanie się o piątej rano tego pięć razy w tygodniu skończyłoby się tak, że biegałabym coraz rzadziej. A przecież chodzi mi o coś zupełnie innego. Tak więc, czasem krótszy trening i dłuższy sen wychodzi na lepsze. Zobaczymy jak to będzie wyglądać wraz z kolejnymi tygodniami planu treningowego, na razie jest dobrze.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Tym razem będzie jak należy. Tylko jeszcze nie wiem jak.

Nie podejmowałam decyzji o kolejnym maratonie. To była oczywista oczywistość, decyzja podjęła się sama. Bieganie, a szczególnie bieganie maratonów, nie jest sportem bezpiecznym. Uzależnia. Plany i wizje kolejnego maratonu snułyśmy z E. nieprzytomne, ze spuchniętymi stopami, w drodze z Warszawy. Pierwsza myśl, to koniecznie maraton szybki, taki na życiówkę (bo życiówki uzależniają jak samo bieganie). Zanim dojechałyśmy do Janek, myślami byłyśmy w Wiedniu. W Nadarzynie widziałam siebie finiszującą na wiedeńskim dywanie z czasem grubo poniżej 3:45. Dobrze, że marzenia nie są zabronione.

Od Maratonu Warszawskiego mija 6 tygodni. Mam za sobą kontuzję, pierwszy etap długiego i zupełnie nowego planu, planu do którego nie jestem do końca przekonana, 1000 pompek, 5360 brzuszków, pierwsze choróbsko, opłacony start w Maraton di Roma i postanowienie, że tym razem będzie jak należy. Nocami śni mi się jeszcze Kilian Jornet, ale to już zupełnie inna historia.

Decyzja o starcie w Rzymie była spontaniczna, ale z perspektywy czasu i planów letnich, cieszę się, że tak właśnie wyszło. Trasa nie należy do najszybszych, mówi się że Rzym to miasto na siedmiu wzgórzach, ale nie znaczy to, że się nie da pobiec dobrze, lepiej i zgodnie z marzeniami. Zresztą, po co sobie ułatwiać, skoro może być trochę po górkę?  Biorąc pod uwagę to jak się NiE przygotowywałam do tegorocznych maratonów, wierzę, że jestem w stanie wiosną pobiec na mocne 3:45. Oczywiście, jeśli tym razem wezmę się do roboty. A jest nad czym pracować i myśleć. Postanowiłam spojrzeć trochę dalej i szerzej niż na cyferblat Garmina.

Po pierwsze tętno. Przez ostatni miesiąc biegałam prawie codziennie i zaprzyjaźniałam się z pulsometrem. Nasza znajomość musi się chyba przerodzić w bardziej trwały związek, bo utrzymanie tętna poniżej 150 bez przechodzenia do marszu graniczyło z cudem. Były momenty, kiedy wydawało mi się, że wszystko idzie ku lepszemu, żeby następnego dnia była znowu dupa. Myślę, że fakt dwutygodniowej walki z przeziębieniem, które w końcu ewoluowało w zapalenie oskrzeli nie jest bez znaczenia, ale  tym bardziej wiem, że mało wiem. Postanowiłam, że zrobię badania wydolnościowe. Muszę tylko wyzdrowieć, dojść do siebie i znaleźć kogoś, kto będzie potrafił wyciągnąć wnioski z badań i coś na ich podstawie zaplanować. Miesiąc temu byłam przekonana, że będę biegać według Danielsa, ale coraz bardziej zastanawiam się, czy nie poprosić o pomoc kogoś, kto wie więcej niż ja. Nie chcę, żeby historia się powtórzyła. Z samodzielną realizacją planu radzę sobie do momentu pierwszej choroby, czy przerwy w treningach z innego tytułu. Potem, po stracie tygodnia lub dwóch jestem zagubiona, nie wiem z którego miejsca zacząć, tracę czas i motywację. Dlatego tak kurczowo trzymałam się październikowych treningów, wiedziałam że powinnam odpuścić i się wyleczyć, ale nie  chciałam przerywać, a i tak skończyło się na antybiotyku. Po drugie, myślę, że potrzebne mi doświadczenie większe niż moje własne, żeby przygotować się do maratonu w marcu oraz startu w maratonie górskim latem. Nie chcę odpuścić ani pierwszego, ani tym bardziej drugiego. Pomysłu jak to pogodzić na razie nie mam.

Mam za to całkiem ładną statystykę aktywności pozabiegowej (to po trzecie), z czego jestem dumna. Potrafię zrobić 20 pompek w jednej serii - niemożliwe stało się możliwe! Oprócz pompek,  robię brzuchy, stabilizuję się i rozciągam. I to nie po pięć minut w tygodniu, tylko całkiem serio. Jak napiszę, że ćwiczę siłowo to pewnie nikt nie uwierzy, ale to najprawdziwsza prawda. Gdzieś na 30 kilometrze Maratonu Warszawskiego boleśnie dotarła do mnie oczywistość, że bieganie to nie tylko nogi i bardzo wzięłam sobie to do serca.

Po czwarte, po raz pierwszy też zastanowiłam się nad techniką biegania. Zaczęłam zdawać sobie sprawę z błędów, które popełniam, pracować nad ich wyeliminowaniem. Zmniejszenie niepotrzebnej utraty energii, czy zwiększenie kadencji nie może nie wpłynąć pozytywnie na wynik. Mam też nowe buty, pierwsze z podeszwą barefoot. Biegam w nich na razie niewiele, ale uwielbiam te treningi.




I po piąte, ostatnie, przynajmniej na razie, przyznałam się sama przed sobą, że dźwiganie nadbagażu na każdym treningu i zawodach raczej nie pomaga. W tym temacie razie zrobiłam niewiele, bo niestety sama aktywność fizyczna nie wystarczy. Na razie nieśmiało wracam do „Jedz i biegaj” S.Jurka. Kiedy czytałam ją po raz pierwszy czytałam tylko o „biegaj”, teraz czytam „jedz” i oswajam się z myślą, że potrzebuję rewolucji w moim odżywianiu.


Czasu na myślenie i decyzje nie ma za wiele, ale wydaje mi się że jestem na dobrej drodze. Najważniejsze, że bieganie sprawie mi strasznie dużo radości i motywuje do działania.

piątek, 1 listopada 2013

Bieg Halloween na Stadionie Śląskim. Wampiry, upiory, zmory i motylek.

Gdybym kilka lat temu trafiła na informację o Biegu Halloween, nawet nie pomyślałabym o udziale. Tak dla zasady. Wszystkie nowo nabyte, komercyjne święta budziły we mnie totalną niechęć.  Nadal ich specjalnie nie obchodzę, ale Biegu Halloween organizowanego na Stadionie Śląskim nie chciałam opuścić. Po pierwsze i najważniejsze, imprezy i treningi organizowane na stadionie wspólnie z Augustem Jakubikiem to jakość  sama w sobie. Bieg, z maleńkiego wydarzenia na FB, nagle zamienił się w imprezę z trzystoma startującymi. Zawsze jest wspaniała, niepowtarzalna wręcz atmosfera, która sprawia że uzyskany wynik zajmuje miejsce. Po drugie, trasa i termin bardzo mi odpowiadały. Byłam ciekawa jak się ma moja forma cztery tygodnie po maratonie i po trzech tygodniach biegania na niskim tętnie w zasadzie bez treningów jakościowych. Po trzecie, jestem teraz tak podekscytowana bieganiem, planami biegowymi i treningowymi, że przyklasnęłam organizatorom, którzy sugerowali bieg przebierańców. Szkoda tylko, że nie doczytałam lub/i nie zrozumiałam przekazu, że chodzi o przebrania upiorne. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że biegły same wampiry, upiory, zakrwawione panny młode i tylko jeden motylek…

Źródło: www.dziennikzachodni.pl

niedziela, 27 października 2013

Z BIEGIEM NATURY i z naturą w tle

Do Katowic już za dwa tygodnie zawita cykl Z BIEGEM NATURY. Celem i ideą zawodów jest aktywne spędzanie czasu na w leśnej scenerii łonie natury. To lubię!  Trasa nie jest długa, ma zaledwie 5 kilometrów, więc to doskonała okazja także dla początkujących biegaczy do rozpoczęcia przygody z bieganiem i startowaniem. Dla bardziej zaawansowanych to możliwość weryfikacji osiąganych postępów podczas kolejnych edycji imprezy (w Katowicach biegamy 10.11, 7.12, 29.12, 19.01,16.02). Co mnie urzeka jeszcze bardziej to biegi towarzyszące dla dzieci. Z każdym rodzinnym treningiem Borys coraz bardziej chce gonić mnie, a także innych biegaczy których napotykamy na trasie. W Katowicach biegamy na Stargańcu, czyli w uroczych okolicach granicy Katowic i Mikołowa. O tym, że Katowice to lasy wspominałam już na blogu. Do tego, że panicznie boję się sama biegać po lesie też już się chyba przyznałam. Nie potrafię tego zwalczyć, chociaż próbuję często. Każdy spokojny, samotny bieg planowany  w terenach leśnych kończy się jakąś szaloną tempówką w tempie w którym nie biegam na żadnych zawodach. Wystarczy, że coś trzaśnie, zastuka lub wyda inny dźwięk którego się nie spodziewam i pędzę jak szalona, najczęściej tak długo aż z lasu nie wybiegnę. W mieście dodatkowo, jeśli nie najbardziej boję się, że spotka mnie krzywda ze strony ludzi. Nic na to nie poradzę tak już mam. Tym bardziej cieszy mnie nowa inicjatywa w Katowicach. Może rzadziej będę maltretować chłopaków. Chociaż lubię rodzinne treningi marszowo-biegowo-rowerowe, czasem więcej w nich maszerowania niż biegania. Krótka trasa na Stargańcu będzie więc miłą i szybszą odmianą.

A skoro o lesie, to dziś w lesie było naprawdę pięknie. Dzięki zmianie czasu zdążyliśmy na grzybobranie, o którym wspomnieć trzeba, bo to pierwsze Boryskowe. Radość dziecka ze znalezienia pierwszego grzyba bezcenna.





Potem, zaoszczędzoną dzięki zmianie czasu godzinę, spędziliśmy biegając i rowerując po pięknym lesie w okolicach Koszęcina. W sumie wyszło 8 kilometrów po 5:31. Trochę za szybko. Od trzech tygodni bowiem uskuteczniam bieganie na niskim tętnie i jeszcze się nie poddałam. Dziś mam wymówkę, goniłam rowerujących chłopaków. Jakimś cudem udało mi się przeprosić z pulsometrem i tak się wzajemnie obserwujemy od trzech tygodni. Wniosków nie jestem w stanie wyciągnąć, bo czy bieganie 6:31 min/km przy tętnie powyżej 150 uderzeń na minutę świadczy o beznadziejnej formie, chorobie (cały tydzień mnie męczy i nie puszcza), czy może tak po prostu mam? Zrobię chyba badania na Vo2max i będę wiedzieć więcej, bo na razie to moje tętno dołuje mnie tylko, a ja nie mam czasu na dołowanie, bo mam 21 tygodni na dogonienie celu :)


niedziela, 6 października 2013

Jak nie należy przygotowywać się do maratonu. Antyporadnik.

Stopień pracy w przygotowaniach do maratonu wychodzi natrętnie na każdym kroku. Uczciwie  trenujący maratończyk, zazwyczaj potrzebuje roztrenowania. Ja do przetrenowanych nie należę. Dobę po maratonie czułam się już dobrze. We wtorek pierwsza przebieżka. Tempo co prawda żółwie, ale było całkiem porządku i bardzo przyjemnie.  Nie potrzebuję i nie chcę roztrenowania. Snuję plany wiosenne i chcę biegać. Ale nie mogę, bo maraton nie łatwo jest oszukać. Za oszukiwanie trzeba płacić. Moja cena nie jest bardzo wysoka, z przeciążenia przyczepu mięśnia strzałkowego powinnam wyjść szybko. Na razie jednak boli i o bieganiu nie ma mowy. Siedzę zatejpowana i myślę. Zajęłam się wyciągnięciem wniosków z drugiego już mojego nieprzygotowania do maratonu.

Jak nie należy przygotowywać się do maratonu. Antyporadnik.

1. Żeby bezboleśnie przebiec maraton trzeba jednak swoje w nogach mieć. Ze wstydu zapadnę się pod ziemię, ale w ciągu czterech miesięcy poprzedzających start przebiegłam 289 km. Bynajmniej nie jest to średni dystans miesięczny, ale suma przebiegniętych kilometrów. Daje to średnio 72 kilometry miesięcznie. Faktycznie 163 kilometry przypadły na wrzesień, czyli na pozostałe miesiące zostaje po równe 42 kilometry. Statystycznie po jednym maratonie miesięcznie ;) Faktycznie należy nieco rozsądniej podejść do ustalania objętości treningów. Daleka jestem od pustego nabijania kilometrów, ale dla treningów jakościowych objętość także jest potrzebna. Ja jej nie miałam i nie do końca wierzyłam, że z maratonem pójdzie bez problemu. Od startu czekałam na ścianę i doczekałam się.
2.       Nie samymi nogami biegacz biega. Wszyscy o tym wiedzą, wiem i ja. I to by było na tyle. Mięśnie głębokie grzbietu i brzucha są równie ważne jak mięśnie nóg. Utrzymują ciało w odpowiedniej pozycji oraz napędzają kończyny dolne i górne. Ćwiczenia z zakresu core stability opanowałam całkiem nieźle w teorii. Wygooglowałam, wydrukowałam i schowałam do kalendarza. Może gdybym zrobiła z tą wiedzą coś więcej, ból kręgosłupa nie towarzyszyłby mi od 25 kilometra do mety.
3.       Nawiązując do punktu poprzedniego, człowiek ma dwie pary kończyn. I wypadałoby nad tymi górnym również odrobinę popracować. Wiem, że często biegam z zaciśniętymi pięściami i nie robię z tym nic. Do tego biegnę pochylona z zamkniętą klatką piersiową. Widać to wszystko na zdjęciach, wiem o tym nie od dziś. Brak pracy nad błędami lub brakami, których ma się pełną świadomość nie jest najlepszą praktyką przed maratonem.
4.       Maratończyk w trakcie przygotowań powinien zastanowić się nad techniką biegu. Kilkugodzinny wysiłek + niewypracowana technika = brak techniki. Utrudnia to pokonanie ostatnich kilometrów oraz zwiększa ryzyko kontuzji. Nie mam pewności czy moja kontuzja wynika ze słabej techniki, ale wiedziałam, że powinnam nad nią popracować i nie zrobiłam tego.

5.       Nabranie kilku dodatkowych kilogramów w okresie przygotowań do maratonu również nie pomaga. Po odczytaniu udziału procentowego tkanki tłuszczowej prawie zemdlałam. Przypomniało mi się to w najmniej odpowiednim momencie, kiedy toczyłam walkę sama ze sobą gdzieś na trasie maratonu. 

Do listy można jeszcze dopisać słabą jakość posiłków, wciąż za małe ilości wody i za duże wina, ale jeszcze nie do końca mam pomysł jak chciałabym to zmienić. O stresie i niewysypianiu się nie wspominam, bo nie wiem że z tym nic nie potrafię zrobić. Na pozostałe punkty mam plan, który już wcieliłam w życie, bo ile razy można się nie nauczyć na swoich błędach?


Meta. Już nie mogę doczekać się kolejnej.
Źródło: www.fotomaraton.pl
Ukończenie maratonu to niezwykłe doświadczenie, które daje radość, pozwala poznać i pokonać swoje słabości. W kolejnym maratonie będę jednak chciała jeszcze więcej radości i odrobinę mniej walki o każdy stawiany krok.


środa, 2 października 2013

Mój 35 Maraton Warszawski

Bardzo chciałam przebiec maraton. Bardzo chciałam pobiec w Warszawie. Bardzo chciałam przebiec maraton w Warszawie. Od chwili opublikowania trasy 35 Maratonu Warszawskiego wiedziałam, że to zrobię. Po pierwsze, ta trasa to taka Warszawa w pigułce.  Start tuż przy ukochanej Saskiej Kępie, Most Poniatowskiego, Krakowskie Przedmieście, Wisłostrada z widokiem na Starówkę, Łazienki, Plac Trzech Krzyży, meta na Stadionie Narodowym. Myślałam sobie, że jeśli nie to odwróci moją uwagę od ściany, kryzysów i tym podobnych, to już nie wiem co. Po drugie, zakochałam się w profilu trasy. W porównaniu z Silesia Marathon jest po prostu idealnie płaska. Motyle, motylami, ale cały czas bałam się, że historia się powtórzy. Robiłam wszystko, żeby o tym nie myśleć za bardzo, ale siedziało mi to gdzieś z  tyłu głowy.

Wmówiłam sobie, że stresu nie ma. Cieszyłam się jak dziecko. Wiedziałam, że powinno być łatwiej. Wiedziałam już, czym jest kryzys na trasie w maratonie i wydawało mi się, że wiem jak sobie z nim poradzić. Wiedziałam, że trasa jest łatwiejsza, że będzie więcej kibiców. Wiedziałam też, że nie będę sama na trasie. To ja powinnam być wsparciem dla debiutującej Ewy, ale od początku wiedziałam, że szansa na to, że będzie odwrotnie jest duża. Taka ze mnie panikara.

Zaklinanie szło idealnie do momentu, kiedy jakiś czort wsunął mi do ręki dwie opaski z międzyczasami zamiast jednej. Zabawa z kalkulowaniem średniego tempa na 3:45(?!) tak mnie zestresowała, że prawie oka nie zmrużyłam… Zjedzenia śniadania było nie lada wyczynem, żołądek miałam tak ściśnięty do rozmiarów ziarnka grochu. Na start jak zwykle wydawało mi się, że wyjechaliśmy za późno i nie ważne, że mnóstwo osób szło razem z nami, a nawet za nami do depozytów, dodatkowy stresik trzeba było sobie zafundować.
Ustawiłyśmy się w strefie zielonej dla debiutantów, więc miałam trochę czasu na wyluzowanie przed startem.  Uwielbiam chłonąć atmosferę oczekiwania, nie da się tego z niczym porównać, Do tego w tle „Sen o Warszawie”… Pomyślałam, że lepiej być nie może i ruszyliśmy.

Jeszcze na moście wypatrzyliśmy się z Rafałem i tak już zostało prawie do samej mety. Dzielnie towarzyszył nam na rowerze od czasu do czasu pojawiając się na horyzoncie. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, mimo kolki dokuczającej przez pierwszych dziesięć kilometrów. Tempo cały czas oscylowało wokół założonego 5:30 min /km, a ja wmawiałam sobie, że kolka wcale mi nie dokucza i że pewnie sama nie zauważę kiedy minie. I tak było. Do 20 kilometra sama radość biegania i podziwianie okolicy.

Sama radość. Fot. R. Pacoń.

piątek, 27 września 2013

Motyle w brzuchu mam.



Motyle w brzuchu mam. Chyba wyglądają jak te na zdjęciu, bo łaskoczą strasznie. Od poniedziałku co najmniej kilka razy usłyszałam pytanie dotyczące powodów mojego uśmiechu naokoło głowy (nie żebym na co dzień nie uśmiechała się w ogóle, ale jakoś tak różnie bywało z tym ostatnio). Ostatnie treningi w tym tygodniu przefrunęłam, jakby ktoś mi skrzydełka dorobił. Nic mnie nie boli, nic nie dokucza. Od momentu kiedy pogodziłam się z faktem, że nie jestem przygotowana tak jak bym chciała, zaczęło mi się biegać lepiej. Nic już nie zmienię,  nic nie naprawię, pozostaje się tylko cieszyć. Więc się cieszę. Od niedzieli jak głupia się cieszę i bardzo dobrze mi z tym. 

Garminek ustawiony, strój wybrany od dawna, menu na bieg ułożone.Teraz tylko trzeba się spakować i o niczym nie zapomnieć. Wypadało by też się wyspać porządnie. \

A o tym jak się przygotować i czego nie zapomnieć można przeczytać u Marcinów tutaj i tutaj. 

niedziela, 22 września 2013

Z czym na maraton

Czas się przyznać, co zrobiłam w ciągu minionych pięciu tygodni. Po pierwsze i najważniejsze, pogodziłam się z bieganiem. Z bieganiem w moim wydaniu. Z trenowaniem w trakcie zbyt krótkiej doby, kiedy mimo,
że bardzo się chce nie zawsze jest jak wcisnąć dwugodzinny trening, rozciąganie, ćwiczenia siłowe. Ja w każdym razie w tym momencie tego nie potrafię. Nie potrafię oddać snu, nie potrafię oddać czasu spędzonego z dzieckiem, nie potrafię zwolnić w życiu zawodowym. Czasami muszę więc odpuścić
i elastycznie podejść do Planu (przez duże P). Nie wyszło wiosną i teraz też miałam duże szanse, aby nie wyszło, bo na początek spanikowałam.

Co można zrobić w ciągu sześciu tygodni? Niewiele? Nic? Wyciągnęłam książki i Internet. Spisałam plan ratunkowy. Wcisnęłam 6 treningów w tydzień, w tym jeden dzień z podwójnym trenowaniem. Plan wyglądał ambitnie, wydawało mi się, że nadrobię. Tylko, że ja nie biegam sześć razy w tygodniu, pięć razy też nie biegam, a tygodnie w których udaje mi się zmieścić cztery treningi mogę w tym roku policzyć na palcach jednej ręki. Odkurzyłam jednak bestię, stwierdziłam że zacisnę zęby, ambitnie dotrwam do końca i odpoczywać będę na płycie stadionu. Przecież pięć tygodni to krótko… wytrzymam. Nawet przez chwilę w to uwierzyłam. Potem każde wyjście na trening kojarzyło mi się z bólem. Łydki miałam sztywne od samego myślenia o bieganiu. Bardzo chciałam zrobić to dobrze, tak żeby maratonem się cieszyć, a nie znów od startu stresować. Dobrze, że nie przedobrzyłam. Zmodyfikowałam ambitny plan. Łatwo nie było, do bólu łydek doszły jeszcze plecy, ale przynajmniej bolało dopiero jak zaczynam ruszać nogami, a nie na samą myśl o bieganiu.

Położyłam nacisk na wybiegania. Pilnowałam, aby w każdym tygodniu był to punkt nienaruszalny. Udało się, wyszły nawet dwie trzydziestokilometrowe wycieczki, obydwie z długimi odcinkami w tempie maratońskim. Musi wystarczyć. Tempówki i interwały były za to masakryczne. Za każdym razem walka z sobą od pierwszych metrów. Pasek od pulsometru musiałam ukryć głęboko w szafie, żeby nie złapać doła absolutnego, tętno szalało jeszcze bardziej niż zwykle. Całe szczęście, że wyszła ostatnia tempówka. Światełko w tunelu jest. Było szybko, przyjemnie, w końcu bez bólu, w dodatku calutka na palcach (może to dlatego?)

Oprócz punktów obowiązkowych były jeszcze te najulubieńsze, czyli  treningi podczas rodzinnych wypraw. Wiedziałam, że Tatry na trzy tygodnie przed maratonem, kiedy wszystko było nie tak, ciężko i pod górkę to strzał w dziesiątkę. Już raz pomogło. Teraz, mimo że nie było wielkiego trenowania (choć nie powiem, marzy mi się Tatra Running baaardzo, z każdym pobytem w górach coraz bardziej), też pomogło. Wystarczyły dwa krótkie dni. Pierwszy dzień to uczenie się wytrwałości i samozaparcia od mojego dzielnego małego uparciucha. Wspaniale było patrzeć jak bez marudzenia drepta na Rusionową Polanę,  a potem zacięcie wspina się na Gęsią Szyję. Dla mnie był to niezapomniany dzień i w sumie bardzo dobra lekcja J Drugi dzień to spacer nad Morskie Oko. Nie przepadam za tłumami, ale jako, że Mąż był kontuzjowany, cel był idealny. Chłopaki mogli wjechać dorożką, a ja bez wyrzutów sumienia wbiec. To był dobry trening. Wolny, ale konsekwentny. Bardzo motywujący. Powolna wspinaczka trwała trochę dłużej niż przewidywałam, ale
i tak wystarczyło czasu, żeby porządnie się rozciągnąć i zbiec kawałek po chłopaków.


Samo dotarcie do schroniska to przeżycie niemalże traumatyczne. Tłum i kolejki do baru mnie przeraziły. Spodziewałam się ludzi, ale żeby aż tak? Uciekliśmy w sekundę w kierunku Czarnego Stawu, niestety tym razem Borys odmówił współpracy i skończyło się na spacerze wokół Morskiego Oka. Powrót na dół to znowu bieg, tym razem z wózkiem. Radości i okrzyków: „Mama siooooo” nie da się z niczym porównać. Pięknie było.

Generalnie, za wyjątkiem bieganych na siłę szybkich treningów, ostatnie tygodnie to sama radość biegania. Bardzo mi tego brakowało i jestem szczęśliwa, że znów to mam. Tej myśli mam się zamiar kurczowo uczepić za tydzień. Dziś jeszcze tylko ostatnie wieczorne kilometrówki, a potem już tylko odliczanie J



sobota, 31 sierpnia 2013

Refleksje wakacyjne


Znowu mnie trochę nie było. I znowu nie zdawałam sobie sprawy, że aż tyle czasu minęło… Potrzebowałam oddechu, odpoczynku i odmóżdżenia.

Uwielbiam aktywne spędzanie czasu, ale w tym roku wakacje na leżaczku z książką, ewentualnie w brodziku z moim małym wodnikiem i opcją All In były dokładnie tym czego potrzebowałam. Żadnego planowania, organizowania, map, rzeczy do zrobienia i zobaczenia. Brzmi nudno? Może i tak, ale cały rok marzyłam o nic nie robieniu i akurat to marzenie udało mi się spełnić. Do tego wyspałam się jak nigdy :) Nie było ani jednego dnia, żebym wstała wcześniej niż o dziesiątej. Rozpusta.

Telefony leżały głęboko w walizce. W pierwszym tygodniu dzieliły ją z butami do biegania. Wzięłam je odruchowo, bo zawsze je zabieram, ale cały tydzień zajęło mi, żeby do nich zatęsknić. Trochę mnie to przestawiło na właściwe tory. Jak tylko bieganie zaczynam traktować jako obowiązek, natychmiast przestaje sprawiać mi to radość i przestaję biegać. Nie jest to zbyt bezpieczne ani dla mnie, ani osób przebywających w moim otoczeniu. Od razu ze mnie wychodzi zołza. Bieganie pomaga mi w radzeniu sobie z presją i stresem, którego w moim życiu niestety nie brakuje. Kilogramy skaczące od razu do góry są najmniej ważne w tym wszystkim, no ale niestety nie mogę ich ukryć, bo są. Jest jeszcze efekt niebezpieczny dla zdrowia, kiedy już wracam do biegania, to biegam jak wariatka, od razu w ekspresowym tempie. Tak jak ostatnio w kilka tygodni do maratonu. To niezdrowe, żeby nie powiedzieć niebezpieczne. Wiem o tym wszystkim dobrze, historia powtarzała się już nie raz. Niestety nie wiem, co się musi stać, żeby nie powtórzyła się ponownie. Jak biegam, to chcę za mocno i za szybko, sama sobie fundując dodatkową i niepotrzebną presję. Przychodzi moment, kiedy dochodzę do wniosku, że przecież nie o to chodzi. Odpuszczam. Nie biegam prawie wcale. Nie śledzę co robią inni, bo mnie zazdrość zżera. Aż tęsknię bardzo i nie wytrzymuję. Pierwszy trening i od razu dwudziestka, a na celowniku maraton za pięć tygodni. Tym razem było trochę inaczej. Przyszedł moment, że zaczęłam z tęsknotą spoglądać na otaczające góry. Trasy na podbiegi i wybiegania były fantastyczne. Wyciągnęłam buty i ustawiłam je równiutko. Podziwiałam je za każdym razem kiedy obok nich przechodziłam (jest co podziwiać, piękne są, nowe, kolorowe, wymarzone ).  Pomyślałam nawet o nastawieniu budzika, ale w Turcji to oznacza 5:00, inaczej bieganie w słońcu gwarantowane. Przebierałam nogami, ale ostatecznie udało mi się wyjść raz o 7:00 na małe rozbieganie. W te wakacje zdecydowanie bardziej potrzebowałam luzu i wyspania się niż zwiedzania biegowych ścieżek. Sama nie wierzę, że to piszę, ale tak właśnie było. Nawet na krótki moment udało mi się polubić bieganie na bieżni.  Było chłodno, biegałam kiedy Młody ucinał sobie drzemkę, a poza tym siłownia była w przeszklonej dobudówce na ostatnim piętrze hotelu z widokiem na zatokę i góry, na takiej bieżni mogę pobiegać od czasu do czasu.

Gdybym miała taki widok z mojej siłowni może potrafiłabym wytrzymać na niej dłużej niż 20 minut...


I w zasadzie to by było na tyle, jeśli chodzi o łagodne podejście do tematu. Za cztery tygodnie mam zamiar minąć metę Maratonu Warszawskiego z czasem poniżej czterech godzin. Od dwóch tygodni nie ma już łagodnie…

niedziela, 14 lipca 2013

Góry po raz pierwszy. Bieg Beskidzkiej 5 o Wiślańską Krykę.

Stało się. Biegi górskie siedzą mi w głowie od jakiegoś czasu, ale dobrze przecież wiem, że bez porządnego trenowania o górach nie ma co myśleć. Wiem, co mogłabym z tym zrobić, ale na razie to by było na tyle. Decyzja, żeby wystartować w I Biegu Beskidzkiej Piątki o Wiślańską Krykę była spontaniczna. Jeden sms z pytaniem, czy jadę? Ja? Nie, nie bardzo. Przecież nie mam z kim Młodego zostawić, nie wiem nawet czy chcę go zostawiać. Przecież forma moja to w jakimś głębokim lesie jest. Przecież zmęczona jestem, a tu trzeba zerwać się znów o świcie. Nie chce mi się. Przecież nawet ostatnio nie lubię startować za bardzo… Kiedy rok temu przeglądałam kalendarze imprez biegowych w mojej okolicy, czułam niedosyt. Wszędzie biegało się bardzo dużo, tylko u nas za mało. W tym roku mam wrażenie, że Śląsk zrobił krok milowy. Co tydzień impreza, co tydzień można się pościgać. A mnie w ogóle nie ciągnie. Dziwne. Coś się zmieniło?

Decyzję, żeby wybrać się do Wisły podejmuję w piątek wieczorem. Muszę się pilnie odstresować. Pakuję się późnym wieczorem, sprawdzam pogodę i zaglądam na stronę biegu. Po raz pierwszy trafiam na profil trasy. Różnica wysokości +438 / -436 wydaje mi się mała w porównaniu z innymi biegami górskimi (jak ja mało jeszcze wiem!), więc  ze spokojem kładę się spać. 



piątek, 12 lipca 2013

Z serii: Niesamowite Katowice.

Od maratonu minęły już dwa miesiące. Wow! Gdzie ten czas? Gdzie te dni? Pojęcia nie mam. I żeby nie było, że nie biegałam, a jakże! Miałam mocne postanowienie biegania tylko wolno i na niskim tętnie, jak Pan Bóg przykazał, po raz pierwszy, budując bazę w pierwszej fazie treningowej. Poszło raczej średnio. Wolno, nudno, demotywująco. Gdybym miała utrzymać tętno na założonym poziomie to chyba spacer też byłby zbyt szybki. Muszę jeszcze chyba do tego dorosnąć. Przetrzymałam kilka tygodni, bazy raczej nie zbudowałam, zbyt mało, zbyt krótko, do tego za wysokie tętno i zbyt szybko. Nie było się czym chwalić.

Teraz wróciło to co tygryski lubią najbardziej: tempówki, interwały, podbiegi, no i longi :) Doczekać się nie mogłam pierwszego wybiegania. Czekałam na nie cały weekend. Kiedy w poniedziałek rano budzik zadzwonił o 5:00, tylko przez kilka sekund pomyślałam, że mi się nie chce. Kiedy pół godziny później podjechałam na parking pod centrum handlowym, Ewa już czekała. Szybki łyk wody, obowiązkowy OFF! przeciw komarom i sru do lasu. Buzia mi się nie chciała przestać śmiać. Ledwie świt, rześko, zero ludzi, tylko my, nasze buty i piękna trasa. Ewa obiecała mi piękny początek dnia, z niesamowitym widokiem na całe Katowice i okolicę. Jakiś kilometr od wejścia do lasu poczułam się jak w innym świecie. Gdybym nie wiedziała gdzie jestem, w życiu nie uwierzyłabym, że w centrum Śląska. A w samych Katowicach 40% powierzchni miasta to las. Uwierzycie, że pod względem ilości lasów Katowice są drugim miastem w Polsce? Pięknie było. Biegłyśmy sobie niespiesznie w kierunku najwyżej położonej hałdy, co jakiś czas podkręcając tempo. Wycieczka miała dziś być krótka, maksymalnie 16 km. Wyszło o kilka kilometrów więcej, około 8 kilometra, kiedy powinnyśmy już wbiegać na szczyt po hałdzie nie było śladu. Miałyśmy już za sobą jedną nawrotkę (dodałyśmy sobie prawie kilometrowy porządny podbieg), więc powoli godziłam się z myślą, że na podziwianie widoków przyjdzie czas następnym razem. Po kolejnej nawrotce, byłam już tego prawie pewna, gdy nagle Ewa krzyknęła JEST! i wypruła do przodu jak szalona. Podbieg płuc mnie prawie pozbawił, ale warto było. Znalazłam się w innym świecie. Totalna cisza, oszałamiająca przestrzeń, potrafiłam wydusić z siebie tylko WOW! Warto było zerwać się o świcie. Tylko widok sąsiadującej kopalni zdradza gdzie jesteśmy. Fantastyczne miejsce do treningów, raj dla treningów siły biegowej i wybiegań :)





wtorek, 14 maja 2013

Silesia Marathon. Czteryminutyidziesiecsekund.

Niedosyt. Radość? Tak. Zmęczenie? Myślałam, że będzie gorzej. Duma? Raczej nie. Niezadowolenie, rozczarowanie? Też nie.  Po prostu niedosyt. 

Zaczynając od końca, po kolei wyglądało to jak poniżej:

10km
00:57:00
20km
01:51:15
30km
02:48:07
Czas / Time
04:04:09



I wszystko jasne. To chyba normalne, że czuję jak się czuję, było blisko. Mąż mówi, żebym się w czoło puknęła, ale swoje wiem. 

Łatwo byłoby winić trasę, ale przecież napisałam dzień przed, że podbiegów się nie boję. Prawdę napisałam, ale nie widziałam jeszcze wtedy, czym jest podbieg, kolejny, długi i stromy na 37 kilometrze maratonu. Teraz już wiem. Chociaż i tak go nie winię. Od początku prawie to miałam i od  początku słabo w to wierzyłam. Czułam się nieprzygotowana. Całe moje przygotowanie zamyka się w 165 kilometrach kwietniowych, 95 marcowych i 5 kilometrach lutowych, a liczby rzadko kiedy kłamią. To z tego powodu nie wystartowałam w opłaconej Barcelonie, ani w późniejszej zapasowej Cracovii. A o debiucie z przytupem, w pięknym maratonie i pięknym mieście, marzyłam bardzo. Zima była przechorowana i przespana. Wiosną, kiedy zaczęły się maratony, po każdym z nich chciałam mojego debiutu bardziej i bardziej. I już dłużej nie chciałam czekać. Chciałam, to mam. Jestem maratończykiem.

Sobotnie przedpołudnie. Odbieram pakiet startowy i ze smutkiem porównuję „expo”, czyli trzy stoiska z tym, które widziałam w Warszawie. Skromność mnie powala. Cały czas pamiętam jeszcze o problemach organizatorów ze sponsorami, myślę sobie, że przez sentyment, trudno będzie mi ocenić bieg obiektywnie.
Sobotni wieczór. Przygotowuję pakiet startowy. Upewniam się, że pogoda będzie fantastyczna (I była! Na pogodę tych czterechminutidziesięciusekund zwalać nie będę; idealna temperatura i gratisowe, prosto z nieba kurtynki wodne). Uspokajam męża, który milion razy zadaje mi pytania, czy mam to, czy mam tamto. Im bardziej zagłębia się w szczegóły, tym bardziej mnie irytuje. Ale gotuje tak wspaniały makaron, że zajmuję się zajadaniem i nie komentuję. To już drugi w sobotę, żebym na pewno miała siłę :)
 
Śpię dobrze i długo. Korzystam z komfortu wynikającego z lokalizacji mety, z domu wychodzimy na 45 minut przed startem.  Denerwuję się, ale tylko trochę. Zbliżamy się do Spodka, w tle gra górnicza orkiestra dęta. Myślę sobie: po co? Czy naprawdę potrzebujemy aż takiego symbolu?  No nie wiem. Pędzę na grupową rozgrzewkę w wykonaniu Agaty, Ewy, Magdy i Magdy. Cieszę się na nią. Bardzo się cieszę. Dziewczyny stoją za sceną i marzną, organizatorzy co chwilę zapowiadają rozgrzewkę, po to tylko, żeby ją przesunąć. Kiedy już wiadomo, że nie będzie jej wcale dostają tryb indywidualny. Dziękuję Dziewczyny za rozgrzewkę i za wsparcie :)

START. Czas mija szybko. Ustawiam się w mojej  „strefie startowej”. Mam numer 1021, więc zaliczam się do strefy drugiej, czyli numery od 151 do ostatniego. Zupełny brak podziału na strefy czasowe oraz tłok to drugi w tym dniu znak dla mnie, że potknięcia organizacyjne w tym biegu niestety nie wynikają tylko z braku sponsora.
Czekamy jeszcze tylko na przemowę Jerzego Buzka, potem strzał i lecimy. Cieszę się strasznie. Nie gonię. Zupełnie przypadkiem ustawiłam się obok pacemakerów (zwanych w dalszej części teksu PM) na cztery godziny. 

DOLINA TRZECH STAWÓW. Biegnę swoje, nie ma jak przyspieszyć, nie ma jak zwolnić. Ciasno jest. Biegniemy sobie tak wszyscy do Mariackiej, gdzie alarm wyje przeraźliwie. Pomyślałam nawet, że to dla nas. Teraz szczerze w to wątpię.  W okolicach Biblioteki Śląskiej zaczynam sobie myśleć, że może zostanę z grupą? Fajnie jest. Trzymam tempo, nie wyrywam do przodu, a Panowie PM uśmiechnięci i bardzo sympatyczni. Nie wiem kiedy dobiegamy do Doliny Trzech stawów, mijając pierwszy z dwóch Toi Toi’ów na całej trasie (szaleństwo!). PM zachęcają do korzystania z terenów zielonych. Biegnie się fantastycznie. Nogi niosą same w dyktowanym tempie. Muszę częściej zaglądać na Dolinę, fajnie tam.

NIKISZOWIEC. Zanim się obejrzałam już biegliśmy wzdłuż trasy i kierowaliśmy się na Nikiszowiec. PM’owie opowiedzieli po krótce o historii dzielnicy i zapowiedzieli, żeby nie liczyć na kibiców. Błąd. Jak mało gdzie, właśnie tam na nas czekali, wypatrując nas w oknach i dopingując całkiem żwawo. Lubię Nikisz. Ma coś w sobie. Spójność, charakter i niepowtarzalny klimat tego miejsca sprawia, że budzę się dopiero na podbiegu już w Szopienicach. Nie wiem o czym myślałam. O niczym chyba. Nie pamiętam. Jak wielu odcinków trasy zresztą. Nie potrafię napisać relacji kilometr po kilometrze. Nie umiem złożyć tego w jedną całość, chociaż bardzo bym chciała.

SZARO. Biegnąc przez Szopienice i Zawodzie, myślę sobie: „jak tu szaro” i „nie dam rady tak do mety”.  Dwa kolejne kilometry w okolicach 5:10 min/km. PM uspokajają, że potrzebujemy zapasu. Zaczynam odliczać metry do półmetka.  Będą tam kibice, dołącza do nas półmaraton i Prywatna Grupa Wsparcia w osobie Osobistego Małżonka. A wsparcia potrzebujemy, kibiców na trasie niewielu.

PÓŁMARATON. W chwili, w której mijamy Spodek i półmetek, startuje półmaraton. Ścigacze doganiają moją grupę akurat na zwężeniu. „Prawa wolna!” ktoś krzyczy, reagują prawie wszyscy, ale przepychanki bardziej denerwują niż motywują i finalnie nie był to najlepszy pomysł, zwłaszcza dla półmaratończyków walczących o wynik poniżej 1:50. W efekcie nie zauważam podbiegu, który w poprzednią niedzielę mnie zabił i dzielnie dotrzymuję kroku PM’rom zaliczając kolejne kilometry w 5:20 min/km.


SIEMIANOWICE ŚLĄSKIE.  W głowie powtarzam zdanie jednego PM’a, że druga połowa trasy to 16 km pod górę, 3 km płasko i 3 km z górki. Naprawdę? To możliwe? Przerażam się po raz pierwszy. Wraz ze szczytem podbiegu wybiegamy z Katowic i  u bram Siemianowic Śląskich gra nam jedyna grupa zorganizowana. Miło i motywująco. Chociaż ja mam swojego prywatnego, osobistego i najlepszego motywatora, który w moim, żółwim tempie jechał do mety wzdłuż trasy, czekając na to, kiedy będzie potrzebny.

Tutaj jeszcze się uśmiecham...

CHORZÓW i AZOTY. Doczekał się.  Nie od razu. Chorzów Stary łamał mnie pomału i konsekwentnie. Zwolniliśmy. Kompletnie nie odczułam różnicy tempa. Wypatrywałam ściany. Tak, chyba na nią czekałam i doczekałam się. Rafał próbuje podać mi bidon, warczę po raz pierwszy. Pyta jak się czuję, chcę go ugryźć. Wybiegam za zakręt, widzę kolejną część długiego i stromego podbiegu na trzydziestym którymś kilometrze i dostaję wścieklizny. Ku..wa mać! Dalej to samo! Pierdo…ę! Nie biegnę! Dokładnie tak było.
Nie miałam skurczy, nogi bolały delikatnie, jak na wybieganiu. Głowa nie uniosła tematu i dobiły mnie jedyne podbiegi, których się obawiałam. Azoty na horyzoncie a ja idę. Płakać mi się chce. Nie płaczę.  Zbieram się i biegnę dalej, nawet wchodzę w tempo 5:40 min/km. Trzymam się do kolejnego zakrętu i kolejnego podbiegu. Zaczynam walkę od nowa. I tak jeszcze ze trzy razy i trzy podbiegi.

Szkoda, że nie wytrzymałam do 39 km...

Za każdym razem mam siłę, żeby biec i za każdym razem się łamię. Ostatni kilometr robię w 5:03 min/km. Z uśmiechem wbiegam na metę.

Źródło: www.maratonypolskie.pl


ZROBIŁAM TO. Medal jest mój i bardzo się z niego cieszę. Jestem maratończykiem i nikt mi tego nie zabierze. Udowodniłam sobie, że mogę, ale też że mogę lepiej. 

Dziękuję. Bez Ciebie nie dałabym rady.

Zastanawiam się, czy nie za bardzo zaufałam PM?  W pewnym momencie wyprzedziliśmy chłopaka biegnącego na 3:56…, ale czy im mogę przypisać te czteryminutyidziesięćsekund? Raczej nie, mogło być gorzej gdybym biegła sama. A tak mam przynajmniej nad czym myśleć. Te czteryminutyidziesiecsekund sprawiają, że nie mam pomaratońskiej pustki. Wiem co robić.


sobota, 11 maja 2013

To już jutro.

 „Ala, po co Ci teraz ten maraton? Nie wolisz jesienią, przygotujesz się porządnie, pobiegniesz na dobry czas…”  Patrzy na mnie i już wie. „Pypcia masz!”.  Agata trafiła w sedno.  Pół dnia uśmiechałam się pod nosem :) 

Ten Pypć czy też Pypeć, tak samo trafny i idealny jak słowa Tete (Dziękuję Tomek :))

 "To niemożliwe - powiedział rozsądek, to ryzykowne - powiedziało doświadczenie, to bezsensowne - powiedziała duma. Mimo wszystko spróbuj - powiedziało serce"

“Kiedy musimy podjąć ważną decyzję, najlepiej zawierzyć intuicji, ponieważ rozum zwykle oddala nas od spełnienia marzeń, przekonując, że jeszcze nie nadeszła odpowiednia chwila. Rozum boi się klęski, podczas gdy intuicja kocha wyzwania.”

Ambicja wcale nie tak łatwo dała się wcisnąć w kąt. Kto mnie zna ten wie. I jest też bardzo możliwe, że poczuję niedosyt, jeśli pobiegnę słabo. 

Samą siebie bym okłamywała, gdybym powiedziała, że zupełnie odpuściłam łamanie czterech godzin., chociaż teraz, na 10 godzin przed startem wydaje mi się to zupełnie nierealne. Do tego jeszcze legendy o trasie Silesia Marathon. Gdzieś kiedyś przeczytałam opinię po jednej z edycji, że Śląsk położony jest w górach. Nie boję się podbiegów, mam je przecież na co dzień, ale faktem jest że trasa do szybkich nie należy. 

Bardziej niż trasy, boję się samego dystansu. I jeszcze tego, że czuję się nieprzygotowana. Boję się jak cholera jasna. Całą wczorajszą noc się bałam. Biegłam maraton w egipskich ciemnościach,  42 kilometry głęboko pod ziemią. Jak nic dopadł mnie ZNS, czyli Zespół Napięcia Przestartowego ( Copyright by Emilia). 

Boję się, że zapomnę czegoś ważnego… Boję się, że zaśpię, do startu spod domu mam 1200 metrów, ale mnie się może wszystko przytrafić… Boję się, że ubiorę się nie tak jak trzeba… Boję się, że nie dam rady… 

Spać już chyba pójdę. Co ma być to będzie.