piątek, 25 kwietnia 2014

W życiu piękne są tylko chwile.. na trasie Biegu Marduły

Zdaję sobie sprawę, że mój start w Biegu Marduły to trochę jak porywanie się z motyką na słońce, ale jest to silniejsze ode mnie. To pogoń za marzeniem . Jedyne co mogę zrobić, to pracować ciężko, żeby potem móc się cieszyć krótkimi, pięknymi chwilami.

Wiem, że będzie bolało. Wiem, że będę myślała, że nie dam rady, że beznadziejna jestem ja i całe to bieganie w górach. Ale wiem też, że kiedy wybiegnę wysoko, to będzie moja chwila. Wiem to i dlatego średnio śpię w noc poprzedzającym moje pierwsze, biegowe zetknięcie z trasą biegu Marduły. Denerwuję się. Nie biegnę sama, co z jednej strony mnie uspokaja, a z drugiej stresuje jeszcze bardziej, bo biegnę z kimś dla kogo Tatry to dom i kto może mi powiedzieć „Dziewczyno co ty tutaj robisz?”. Boję się tego jak cholera.

Spotykamy się na stacji benzynowej, potem szybka rozgrzewka i dowiaduję się jaki jest plan. A plan to dwa lub dwa i pół z czterech głównych podbiegów na trasie Biegu Marduły, w zależności od tego czy dam radę. Niestety ze względu na panujące warunki bez wbiegania na Karb i Przełęcz  Świnicką. Myślę sobie, że szkoda, ale zaraz potem zaczynamy wbiegać na Nosal.  Rozmawiamy.  Z każdym mijanym metrem dostaję cenne wskazówki i z każdym mijanym metrem myślę sobie, że nie dam rady. To dopiero pierwszy podbieg, a mnie już palą czwórki, już nie mam czym oddychać. A potem wbiegamy na szczyt. Sceneria jest delikatnie inna niż ta z pocztówek, chmury wiszą nisko nad górami. Zachwycam się po raz pierwszy tego dnia i słyszę, żebym poczekała z zachwytami, aż pobiegniemy w górę. To może być jeszcze piękniej?  Dostaję krótką lekcję panoramy, podsumowanie pierwszego podbiegu: 200 metrów przewyższenia, na krótkim odcinku, mam sobie wyryć w pamięci, że nie wolno mi się tutaj spalić. A potem Magda pokazuje palcem kolejny cel, a ja drugi raz w ciągu kilkunastu minut myślę sobie, że nie dam rady. Nie mówię tego głośno. Zaczynamy zbiegać i po od razu po raz trzeci myślę co ja tu robię? Utknęłam na chwilę gdzieś między skałami i nie wiem jak się ruszyć. Jakoś mi się udaje, ale jestem przerażona. Lecimy. „Musisz być jak sarenka”. Że co? „Że luźno, że bez strachu, ale musisz też być przygotowana i skupiona”. Ja jak sarenka? Dobre. Mowy nie ma. Ale lecę. Dobiegamy do Kuźnic i zaczynamy drugi podbieg przez Jaworzynę na Halę Gąsienicową. Tym razem przewyższenie ma 500m, ale nachylenie jest łagodniejsze, choć podbieg tylko zaczyna się niewinnie, bo potem jest coraz wyżej i coraz trudniej, ale przecież nie można się tak po prostu zatrzymać. Biegniemy więc dalej. Im wyżej, tym większy odczuwam spokój. Jest trudno, oddech staje się coraz cięższy, nogi zresztą też, ale biegnie się coraz łatwiej.  Chłonę kolejne wskazówki i czekam na nagrodę. Dostaję ją, kiedy wbiegamy na Halę Gąsienicową. Cała jest jeszcze pod śniegiem, jest szaro i buro, ale poza nami nie ma tam nikogo. Chwilo trwaj.



wtorek, 8 kwietnia 2014

Premiera na blogu. Foccacia w wersji bez glutenu i bez drożdży.

Dieta to element treningu, który zaraz obok regeneracji (czytaj snu) do niedawna był tym, który zaniedbywałam najbardziej. Zdecydowanie za często bywało tak, że jadałam byle co i byle jak. 

Nawrócenie na zdrowe i smaczne tory następowało powoli i niezauważalnie. Jak to się stało, że ja pieczywo-maniak nie jadam ciepłych i pachnących kajzerek, tego nie wiem.  I nie zagłębiam się w to szczególnie. Być może to zasługa zmasowanego ataku diet bez glutenu, nabiału, cukru, mięsa w mediach społecznościowych i innych Internetach.  A może ja dojrzewam do pewnych zmian? 

W każdym razie dziś na blogu premiera, czyli pierwszy wpis kulinarny.

W roli głównej: FOCCACIA W WERSJI BEZ GLUTENU I BEZ DROŻDŻY

Pyszna i szybka w przygotowaniu.  To między innymi dzięki niej z klasycznego, sklepowego pieczywa zrezygnowałam bez żalu.

Przygotowanie trwa nie więcej niż 10 minut, razem z pieczeniem  mieścimy się w 30 minutach.

OLIWA AROMATYZOWANA
3 łyżki oliwy
½ łyżeczki soli
2 duże ząbki czosnku (rozgniecione)

W niewielkim rondelku na małym ogniu mieszamy oliwę, sól i czosnek i podgrzewamy przez 10 minut. Po zdjęciu z ognia można jeszcze dodać ulubione zioła.
Połową oliwy natłuszczamy blaszkę, którą następnie wykładamy pergaminem, który ponownie smarujemy oliwą.

CIASTO
2 filiżanki mąki migdałowej
1 filiżanka mąki z ciecierzycy (dostępnej ku mojemu zaskoczeniu w osiedlowym sklepie Społem)
½ filiżanki zmielonego siemienia lnianego
2 łyżeczki bezglutenowego proszku do pieczenia
½ łyżeczki soli
1 filiżanka maślanki
4 białka

W misce mieszamy mąki, siemię lniane, bezglutenowy proszek do pieczenia i sól. Dodajemy maślankę i mieszamy.  Następnie delikatnie dodajemy białka ubite na  sztywną pianę. Ciasto nie będzie jednolite i białka pozostaną nieco widoczne. Po przełożeniu ciasta do blaszki, wylewamy na nie pozostałą oliwę. 

Piekarnik rozgrzewamy do 200° i pieczemy foccacię przez 20 minut, do czasu aż będzie złocista. Gotowe :)

To co ważne, przynajmniej dla mnie - nie trzeba być szczególnie dokładnym. Nawet przy delikatnym pomieszaniu proporcji, wychodzi pyszna. Oryginalny przepis można znaleźć w książce "Kuchnia bez pszenicy" W. Davisa.

Foccacie można wcinać z dowolnymi dodatkami, ja lubię np. z pastą z suszonych pomidorów.

Odsączone suszone pomidory umieszczamy w niewielkim naczyniu, do tego uprażony słonecznik i pietruszka zielona, trochę dobrej oliwy, miksujemy i wcinamy.