wtorek, 5 stycznia 2016

O lekcji jaką dostałam na City Trail.




Fot. Marcin Boruta



Pokażcie mi biegacza długodystansowego, który lubi biegać piątki. Wiadomo, że wariat zawsze się znajdzie, ale generalnie ten dystans to ZŁO. Od samiusieńkiego startu trzeba zapieprzać, nie marudzić, nie oglądać się za siebie, a płuca zostawić gdzieś mniej więcej na półmetku. W punkt trafił Krasus pisząc, że: „Dobrze pobiegnięta piątka to strefa komfortu kończąca się po 400-500 metrach, ciężkie półtora kilometra, potem półtora w trupa, a końcowe 1500 metrów to już „w zombiaka”.
.
To było ostatnie zdanie jakie miałam przed oczami na starcie niedzielnego biegu City Trail w Katowicach. Podskakując z nogi na nogę przy minus trzynastu stopniach, przygotowywałam się  na piekło. Długo wcale nie musiałam czekać. Trasa w Katowicach zaczyna się od podbiegu, a dalej już tylko podbiegiem stoi. Wszystkie zbiegi i płaskie odcinki gdzieś mi się schowały, w ogóle ich nie odczułam. Może byłoby inaczej, gdybym miała jak zbiegać, a nie toczyć się. Za błędy trzeba płacić. Ustawiłam się za daleko od linii startu. Tak już mam, zawszę wolę dalej niż bliżej, żeby nie przeszkadzać ścigającym się i zawsze, ale to zawsze przeklinam samą siebie. Trasa jest wąska, na początku zrobił się korek, a na większości trasy, zwłaszcza na zbiegach, wyprzedzanie wiązało się z lataniem po konarach, co mogło się skończyć słabo, znając moje szczęście. Ale to wymówka była. Trening, treningiem, ale miałam wobec niego, a raczej wobec siebie, pewne oczekiwania.  Jeszcze w trakcie biegu próbowałam samą siebie oszukać, że przecież cisnę. Płuca przecież palą, a ja dyszę jak lokomotywa. Tylko, że nie było w tym absolutnie nic z zombie. Ledwie na trupa wyglądałam. I nie ma co tutaj zwalać na mróz, ani na to, że zaspałam i na rozgrzewkę zostało mi pięć minut. Nie chodzi też o to, że ja przecież nie biegam na razie temp, tylko większość treningów robię w tlenie. Półmaraton przebiegnięty dwa dni wcześniej też nie jest winny.

 Winna jest Ona. Głowa.

niedziela, 3 stycznia 2016

Cyborgiem jeszcze nie zostałam, ale wszystko przede mną. Jak żyć w dwatysiąceszesnastym już wiem.

Wczoraj w nocy na fanpejdżu Bacówki Bartne taki wpis znalazłam:

Rok 2016 będzie miał 366 dni. To dużo.

Rok 2016 będzie miał 8784 godziny. To duużo .
Rok 2016 będzie miał 527040 minut. To duuużo.
Rok 2016 będzie miał 31622400 sekund. To duuuużo.
Rok 2016 będzie miał ...będzie miał...będzie miał bardzo dużo chwili. To duuuuużo. To bardzo duuuuuuużo. To bardzo dużo okazji , żeby być szczęśliwym. Nie zmarnujcie ani jednej.


Proste? Jak budowa cepa.

Taaaaa...

Są takie chwile kiedy uświadamiasz sobie, że trzeba żyć natychmiast. Dociera do Ciebie nie ma sensu marnować życia, energii, czasu na pierdoły, zazdrość i złość. Kiedy pojawia się wizja, że czegoś z Twojego wcale przecież nie idealnego życia, może nagle zabraknąć  obiecujesz sobie, że teraz to już na pewno będziesz żyć na maksa. I trwasz w tym postanowieniu chwilę albo dwie. A potem wracasz do rozmieniania się na drobne.

Żyć dobrze  wcale nie jest tak trudno jak mogłoby się wydawać. To tylko kwestia Twojego wyboru.

Na początek wystarczy podjąć decyzję czy będzie to dobry dzień. Jak już podejmiesz decyzję, bądź konsekwentny do wieczora. I tak każdego dnia.

Ciesz się z tego co masz. Nie zazdrość innym. A jeśli chcesz mieć tyle co oni – zapierdzielaj.