Fot. Marcin Boruta |
Pokażcie mi biegacza długodystansowego, który lubi biegać
piątki. Wiadomo, że wariat zawsze się znajdzie, ale generalnie ten dystans to
ZŁO. Od samiusieńkiego startu trzeba zapieprzać, nie marudzić, nie oglądać się
za siebie, a płuca zostawić gdzieś mniej więcej na półmetku. W punkt trafił
Krasus pisząc, że: „Dobrze
pobiegnięta piątka to strefa komfortu kończąca się po 400-500 metrach, ciężkie
półtora kilometra, potem półtora w trupa, a końcowe 1500 metrów to już „w
zombiaka”.
.
To było
ostatnie zdanie jakie miałam przed oczami na starcie niedzielnego biegu City
Trail w Katowicach. Podskakując z nogi na nogę przy minus trzynastu stopniach,
przygotowywałam się na piekło. Długo
wcale nie musiałam czekać. Trasa w Katowicach zaczyna się od podbiegu, a dalej
już tylko podbiegiem stoi. Wszystkie zbiegi i płaskie odcinki gdzieś mi się
schowały, w ogóle ich nie odczułam. Może byłoby inaczej, gdybym miała jak zbiegać,
a nie toczyć się. Za błędy trzeba płacić. Ustawiłam się za daleko od linii
startu. Tak już mam, zawszę wolę dalej niż bliżej, żeby nie przeszkadzać
ścigającym się i zawsze, ale to zawsze przeklinam samą siebie. Trasa jest
wąska, na początku zrobił się korek, a na większości trasy, zwłaszcza na
zbiegach, wyprzedzanie wiązało się z lataniem po konarach, co mogło się
skończyć słabo, znając moje szczęście. Ale to wymówka była. Trening,
treningiem, ale miałam wobec niego, a raczej wobec siebie, pewne oczekiwania. Jeszcze w trakcie biegu próbowałam samą siebie
oszukać, że przecież cisnę. Płuca przecież palą, a ja dyszę jak lokomotywa.
Tylko, że nie było w tym absolutnie nic z zombie. Ledwie na trupa wyglądałam. I
nie ma co tutaj zwalać na mróz, ani na to, że zaspałam i na rozgrzewkę zostało
mi pięć minut. Nie chodzi też o to, że ja przecież nie biegam na razie temp,
tylko większość treningów robię w tlenie. Półmaraton przebiegnięty dwa dni
wcześniej też nie jest winny.
Winna jest Ona. Głowa.