wtorek, 23 kwietnia 2013

Dwa treningi, jedna książka i Trzy mądre małpy



Choruję nadal, nie biegam, więc coś przynajmniej napiszę :)

Tydzień temu. Niedziela. Jeden z pierwszych ciepłych dni w tym roku. Szykuję się do kinderbalu z okazji drugich urodzin Młodego, a myślami i jedną nogą jestem w parku. Biegać mi się chce i już. Tort jest, balony, trąbki i czapki też. Resztę załatwia Mąż i chwała mu za to. 

Wychodzę na long runa, długiego. Planuję gdzie pobiegnę, liczę w myślach kilometry. Cieszę się z nowej koszulki do biegania. Dzięki ściąganym rękawom, z long sleeva robi się top, a dwie głębokie kieszenie po bokach sprawiają, że nie mam już stresu co zrobić z telefonem i innymi gadżetami, niezbędnymi i tymi zbędnymi też – genialna jest! Rozpływam się nad nią całą drogę do parku (będzie jeszcze o niej na pewno), nic mi nie skacze, nie uwiera i nie dzwoni. Pogoda jest genialna, słońce, delikatny wiatr, lepiej być nie może. Tętno trochę skacze i zaczynam się łamać. Całe szczęście zaraz spotykam spotykam grupę Bogdana robiącą wspólny trening zamiast odwołanego w tym roku Silesia Eco Run. Biegnę z nimi rozgrzewkę, zwalniam, gawędzę, tętno się uspokaja. Oni biegną na stadion, a ja dalej swoje. 

Zastanawiam się co by tu zapodać, żeby trochę się zmotywować,  w końcu włączam opcję mieszaj utwory i czekam co będzie. Jak tylko usłyszałam głos Bartka Topy, chcę wyłączać. Do „Trzech mądrych małp” Łukasza Grassa podchodziłam  kilka razy. Pamiętam jak dziś, na mróz i wiatr uzbroiłam się w ambitny plan treningowy i audiobook sportowy, jaka motywacja może być lepsza? Skończyło się marnie, wybieganie skróciłam o połowę, człapałam do samochodu zła i znudzona pierwszymi odsłuchanymi rozdziałami. Tak bardzo wtedy liczyłam, że będzie to pozycja, która będzie dodawać sił, tak jak na przykład relacja Marcina Kargola z Marathon de Paris (Polecam!). Zamiast tego wkurzam się na Autora, że zbyt wiele czasu poświęca na tłumaczenie czytelnikom powodów, dla których zmienia swoje życie. Wiem, że to nieładnie, ale o polityce, ani tym bardziej o matce Madzi z Sosnowca nie chce mi się słuchać, ani czytać w żadnym kontekście. Staram się zrozumieć jego frustrację, ale cały czas czekam, kiedy w końcu będzie o bólu, pocie i łzach? Kiedy będzie o triathlonie?  Odpuściłam. 

Tym razem, I Pod wybrał za mnie. Biegnąc mój trening, słuchałam  historii o fascynacji, wyrzeczeniach, kompromisach i ciężkiej pracy. Byłam z nim, kiedy bladym świtem wstawał na basen, kiedy na trening urywał się od rodzinnego stołu… Czy każdy sportowiec amator ma te momenty, kiedy wyrzuty sumienia zjadają, bo czasem dla pasji zabierasz wiele innym? Biegnąc mój trening, widziałam jak Łukasz Grass jedzie na swój najważniejszy start, czułam jego motyle w brzuchu i jego rozczarowanie po wszystkim, że jak to tak? Już koniec? Dokładnie to samo czułam, kiedy Bartek Topa przestał czytać. Niedosyt. Książka kończy się zdecydowanie za szybko i już wiem, że na pewno nie był to ostatni audiobook sportowy po jaki sięgam.
A trening? Pierwszy raz w życiu nabiegałam 30 km (!), nie umarłam, nie biadolilam i nawet miałam jeszcze siłę na spacer z Solenizantem, razem z Tatą stwierdzili chyba, że trzeba mamę w końcu po trzech godzinach zholować z trasy :)

Trening.

Nagroda po treningu.

Life balance. Szczęśliwe dziecko to szczęśliwa mama, a szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Sztafeta Accreo Ekiden 2013



Sztafeta Accreo Ekiden.

Czyli pobudka o 4.45, 300 km w samochodzie, 5 km biegu, 300 km w samochodzie, do tego w drodze powrotnej bardzo liczne i bardzo niechciane postoje, a na koniec totalny zgon ledwo po przekroczeniu progu w domu.

W skrócie nie brzmi ani ciekawie, ani zachęcająco. Ale w rzeczywistości było inaczej.


Sztafeta Accreo Ekiden to bieg na dystansie maratonu wykonywany przez sześciu zawodników biegnących kolejno 7, 195; 10; 10; 5; 5; 5 km. Wolne miejsce w drużynie Blogaczy, czyli blogujących biegaczy było dla mnie szansą na wyjście z dołka pozimowego. Czy jest lepsza motywacja niż bycie częścią zespołu? Kiedy czujesz, że musisz dać z siebie wszystko jeszcze bardziej i mocniej niż zawsze? Kiedy ambicja nie daje o sobie zapomnieć?

Nie zastanawiając się długo wpisałam się na listę, przy okazji planując fantastyczny rodzinny weekend w Warszawie, taki  z odwiedzinami u znajomych i nostalgiczną wycieczką po starych kątach z czasów, kiedy mieszkaliśmy w Starej Miłośnie. W piątek przypomniałam sobie, dlaczego nie lubię planować. Jelitówka Młodego skutecznie pokrzyżowała plany… Jeszcze w sobotę zastanawiałam się czy jechać sama i tylko na bieg, czy może nie jechać w ogóle? Bardzo nie chciałam się wycofywać. Generalnie nie lubię nawalać, a do tego mieliśmy trochę zawirowań i problemów z pełnym obsadzeniem składów dwóch drużyn, że bardzo nie chciałam rezygnować w ostatniej chwili.  W sobotę wieczorem na szczęście było na tyle dobrze, że z czystym sumieniem zdecydowaliśmy, że jedziemy. Nie będzie rodzinnego weekendu, za to będzie dzień z Mężem. Też fajnie. W planie było bieganie, rowery, ulubione shusi i takie tam.

Pobudka o 4:45 poszła bardzo sprawnie, w wyśmienitych nastrojach i całkiem dobrze wyspani ruszyliśmy w trasę.


Chciałam być na miejscu i poznać osobiście przynajmniej część z długiej listy Blogaczy, których zmagania z przyjemnością śledzę na bieżąco. Tym razem wśród dwóch zespołów i dwunastu osób znaleźli się:

Bartek z Przebiec Maraton, Wojtek z Run Bob! Run! (Wojtek pobiegł w obydwu sztafetach),  Leszek z Leszek biega; Hania z Do mety, Emila z Przyjemność biegania; Michał reprezentujący Rusz się; Paweł z Maratoniarz.pl; Wojtek Bogacki, Wiola z Brykanie  oraz moja skromna osoba.

Dziewczyny w komplecie, razem z Kasią z Rusz-sie.pl; która tym razem robiła nam wszystkie piękne zdjęcia

 Oczekiwanie na mój start, z jednej strony było bardzo przyjemne, ale z drugiej organizatorzy nie ułatwiali życia startującym. Sam element zmiany był dla mnie lekko stresujący, obawiałam się momentu przejęcia pałeczki, do tego jeszcze orgowie, którzy błędnie informowali o zbliżających się zmianach lub nie wyczytywali ich w ogóle. 

Nawet pomoc boska w osobie wolonariuszki (na zdjęciu z naszym kapitanem) nie za wiele pomogła organizatorom ;)

 Kiedy wyruszyła Wiola nerwowo spoglądałam na zegarek i byłam gotowa w strefie zmian na kilka minut przed planowanym przez nią czasem ukończenia swojego dystansu. Na szczęście wypatrzyłam Wiolę na telebimie i wszystko przebiegło sprawnie. Po starcie zrobiłam to co zwykle, wcale nie potrzebowałam do tego dzikiego tłumu. Miałam ruszyć kilka sekund wolniej, a wyszło o kilka sekund za szybko. Nawet podbieg na początku trasy i ostry zakręt zaraz za nim za bardzo mi nie przeszkadzały. Potem było jednak tylko gorzej. Średnia nawierzchnia, kilka wąskich momentów (na jednym z nich zwolniłam za maszerującym biegaczem) i cały czas ta myśl dudniąca w głowie „ tylko nie upuść pałeczki”… I jeszcze to denerwujące pytanie „dlaczego nie możesz szybciej?”. Nie mogłam i już. Nawet Rafał, który nagle w okolicach czwartego kilometra pojawił się znikąd na rowerze, nie mógł sprawić, żebym przyspieszyła jakoś znacząco (pierwszy kilometr: 4:26, i kolejne: 4:39; 4:42: 4:53 i 4:41). Całość w okolicach 23:50 minut na 5 kilometrów nie robi piorunującego wrażenia i  nie ma co szukać wymówek, wychodzi nieprzebiegana zima i już. Po mojej zmianie poczekaliśmy jeszcze chwilę na Wojtka, który biegł ostatnią zmianę, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy. 
Jak tylko adrenalina po biegu spadła, do głosu zaczynał dobijać się żołądek. Zamiast na rowery, udaliśmy się w okolice Stadionu Narodowego pokibicować maratończykom. O tym, że robi się nieciekawie, wiedziałam kiedy ani stadion, ani meta, ani miasteczko biegaczy nie robiły na mnie najmniejszego wrażenia. Biadoliłam i marudziłam,  że chcę do domu. Objawy grypy żołądkowej dopadły mnie jeszcze w Raszynie. O tym, że podróż powrotna nie należała do najprzyjemniejszych nie ma co wspominać. Najważniejsze, że zaczęło się po sztafecie, nie przed, albo nie daj Boże w trakcie. Dzień zaliczam do bardzo miłych i bardzo udanych, za co dziękuję wszystkim Blogaczom. Mam nadzieję, że do zobaczenia przy kolejnej sztafecie w Warszawie, czy Poznaniu :)


Dziś tylko wkurzam się , bo ciągnie mniena trening, a siły zero…

sobota, 6 kwietnia 2013

Maraton? Chciałabym.



Chciałoby się pomarudzić. Że zimno, że szaro, że brzydko i generalnie do dupy. A najbardziej to chciałoby się poużalać nad sobą, że się dało dupy i że maratonu nie będzie. A na pewno nie takiego jak by się chciało. Bo oczywiście chciałoby się oczywiście przebiec go, a nie tylko ukończyć. Ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Inaczej być nie może. Już wystarczy, że złapałam doła, schowałam się pod kołdrą i przestałam biegać gdzieś w środku zimy, bo już wiedziałam, że o maraton poniżej 4 godzin będzie ciężko. Najlepiej nie biec go wcale, a już najbardziej genialnym rozwiązaniem jest nie biegać w ogóle. Tak było i nie ma sensu zwalać całej winy na choróbska, bo od kiedy to wychodzi się z przeziębienia trzy tygodnie? Było jeszcze kilka innych rzeczy, ale ten etap mam za sobą. 

POZBIERANA JESTEM. Szaro, buro, ponuro i zimno nie przeszkadza mi w--o-g-ó-l-e! Przecież prawie całą zimę nie biegałam, nie dane mi było cieszyć się wybieganiami w śniegu po kostki, więc nadrabiam. 20 km w 2 godziny szału nie robi, ale tragedii też nie ma.

Trzeba przyznać, że piękną mamy zimę tej wiosny

Oprócz tego w tym tygodniu były i interwały (pełniuteńkie i bez ściemy 12 x 400m po 4:16), i podbiegi, i nawet BNP był.  Wszystko po to, żeby wstydu na EKIDENIE drużynie nie przynieść. Czasu coraz mniej, walka o honor będzie na bank, ale przynajmniej wiem że ja bez celu i bez planu nie potrafię. Uwielbiam biegać, ale jeszcze bardziej lubię gonić króliczka. I znów chodzę jak nakręcona, kiedy mam czas myśleć o czymkolwiek, myślę o bieganiu, lista rzeczy z kategorii „must have” rośnie z dnia na dzień (jest tyle pięknych rzeczy do biegania na wiosnę i lato, że głowa mała!), kalendarz na Maratony Polskie znam prawie na pamięć i nie potrafię przestać myśleć o maratonie. Że chcę już, teraz i natychmiast! I nawet jestem skłonna odpuścić te cztery godziny, ale nie chcę czekać do jesieni. Cały zdrowy rozsądek jaki posiadam, chyba rozchorował się mocno. 12 maja, dokładnie za 36 dni, kilometr od domu startuje Silesia Marathon i wiem, że jeśli pobiegnę w połówce w ramach tej imprezy, będę czuła niedosyt. Jeśli zostanę w domu, będę mogła kibicować z balkonu maratończykom w okolicach 21 kilometra i chyba szlag mnie trafi. I co ja mam zrobić? Nie wiem. Robię więc rzecz jedyną słuszną i na miejscu. Biegam. Z zapisem jeszcze czekam. Wiem, że maraton po przebumelowanej zimie nie jest najlepszym pomysłem, ale chcę bardzo. Po ciuchu liczę, że znajdzie się ktoś, kto nie powie „Puknij się w głowę dziewczyno!”, tylko „Dasz radę, przecież nie biegasz od wczoraj, powoli  i do mety!".