czwartek, 29 maja 2014

Biegaczu nie jesteś w tłumie sam, czyli zasady kulturalnego biegania.


Pamiętam mój pierwszy start w biegach ulicznych jakby to było wczoraj, a nie sześć lat temu. Wszystko zrobiłam nie tak. Z przejęcia, szoku i niewiedzy utrudniłam start sobie i innym wokół mnie.

To, że na start w temperaturze wczesnojesiennej ubrałam kurtkę odbiło się tylko na mnie, ale tak się nie robi. Od tamtego razu wolę ubrać na siebie za mało niż za dużo.

To, że nie skonfigurowałam sobie systemu Nike + po zakupie i przez pół roku byłam święcie przekonana, że biegam szybciej niż w rzeczywistości, odbiło się na tylko  moim ego. Ciężko było mi po tym starcie się otrząsnąć i przyjąć do wiadomości, że czas 59:19 na dyszkę to na tamten moment szczyt moich możliwości.

To, że siałam panikę totalną, krzyczałam na męża, że na pewno się spóźnimy , jak również trema i przyspieszone bicie serca na starcie, było wtedy, jest i pewnie będzie za każdym razem. 

Nigdy jednak nie zapomnę tego osamotnienia w tłumie, kiedy wydawało mi się, że jestem tą jedną, jedyną osobą, która biegnie pierwszy raz.

Nie zapomnę też jak czułam się po pierwszym przebiegniętym kilometrze, porwana przez falę biegaczy biegających o niebo szybciej ode mnie. Tak, jak głupia ustawiłam się z przodu. Nie w pierwszym rzędzie, ale znalazłam się zdecydowanie nie w tym miejscu co trzeba.  Umierałam przez kolejne dziewięć kilometrów. To raz. I utrudniłam szybki start co najmniej kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu osobom. To dwa.  Wstyd, wiem.  Od tamtej pory, wolę ustawić się dalej od linii startu niż bliżej i zawsze pamiętam, że nie jestem w tłumie sama. Prawdopodobieństwo, że moja samolubność, każdy krok i każde zatrzymanie w niewłaściwym miejscu wpłynie na wynik innego biegacza jest niemałe. Zresztą równie wysokie jak to,  że inny biegacz zatrzyma mnie w drodze do upragnionego wyniku .Na szczęście nie wszyscy muszą uczyć się na własnych błędach. 

Zasady kulturalnego biegania według Blog@czy.

1.       Nie startuj w zawodach jeśli nie jesteś do tego uprawniony. Organizatorzy muszą zapewnić przestrzeń, bezpieczeństwo i inne świadczenia każdemu uczestnikowi. Właśnie temu służą zapisy i opłaty startowe.

2.       Respektuj strefy startowe przygotowane przez organizatora.

3.       Jeśli nie wyobrażasz sobie biegania bez muzyki, słuchaj jej po cichu, by słyszeć co się dzieje wokół.

4.       Jeśli biegnąc w tłumie chcesz zmienić „pas ruchu”, zasygnalizuj to ręką. Jeśli ktoś inny chce zmienić, zrób mu miejsce. Biegaj w miarę możliwości prawą stroną, lewą zostawiając dla szybszych od siebie.

5.       Jeśli w trakcie biegu musisz się zatrzymać – najpierw zbiegnij do krawędzi jezdni, nigdy nie zatrzymuj się nagle na środku drogi.

6.       Zachowaj ostrożność na punktach odżywczych. Jeśli z nich nie korzystasz, obiegnij je po zewnętrznej. Jeśli korzystasz – nie zatrzymuj się nagle, bo ktoś z tyłu może na Ciebie wpaść.

7.       Nie śmieć. Odpadki wyrzucaj tylko w miejscach do tego przeznaczonych, a jeśli takowych nie ma, schowaj do kieszeni. Nie rzucaj kubeczków/butelek pod nogi innych biegaczy.

8.       Nie pluj i nie wydmuchuj nosa bez upewnienia się, że Twoja wydzielina nie trafi w kogoś innego.

9.       Nie ścinaj zakrętów, nie skracaj sobie trasy.

10.   Na zawodach uśmiechnij się (choć czasem!) do kibiców i wolontariuszy. Dzieci kochają przybijanie piątek!

11.   Nie rzucaj się na darmowe – niech napojów na mecie wystarczy dla wszystkich.

12.   Prysznic i pralka przyjaciółmi biegacza. Perfumy lepiej zostawić na inne okazje niż bieg.

13.   Jeśli na treningu inny biegacz Cię pozdrawia – odpowiedz. Podniesienie ręki nic nie kosztuje.

14.   Jeśli biegasz z psem pamiętaj, że nie każdy kocha czworonogi. Trzymaj go na smyczy tak, by inni czuli się bezpiecznie.
15.   Trenując na stadionie pamiętaj, że do truchtania, schłodzenia i odpoczynku między odcinkami bieganymi szybciej służą zewnętrzne tory. Nie blokuj wewnętrznego toru.
16.   Dziel się doświadczeniem, ale nie próbuj leczyć ani trenować nie mając odpowiednich kompetencji.


17.   Szanuj innych biegaczy bez względu na poziom jaki reprezentują.

niedziela, 11 maja 2014

Gimnastyka życiowa, kompromisy i góry.


Od kiedy pogodziłam się z myślą, że sztywne plany treningowe nie są dla mnie, trenuje mi się lepiej. Ponieważ ostatnio nie startuję, wpływu na formę ocenić nie potrafię niestety. Albo i stety. To się jeszcze okaże. Może bym i chciała się sprawdzić, ale nie po drodze mi. Kiedy poświęcasz kilka, kilkanaście godzin tygodniowo na swoje własne, osobiste pasje,  pozwalasz na pasje swojej połówce, wychowujesz trzylatka, pracujesz na etat w korpo, na głowie masz dom, to wcześniej czy później uczysz się dwóch rzeczy. Organizacji czasu po pierwsze i kompromisu po drugie.  Kompromis jest dla mnie sztuką odpuszczania tego co mniej ważne. Działa to całkiem nieźle. Ciągnie mnie do życiówek i startowej adrenaliny, ale na razie wybieram góry i święty spokój. Miesiąc w miesiąc przebiegam ponad 200 km, co do tej pory nie zdarzało mi się nigdy, więc może jednak jakiś efekt treningowy się pojawi. Jakoś to idzie, z tygodnia na tydzień. Logistyka opanowana do perfekcji, zjadacze czasu wyeliminowane, wspólne spędzanie czasu wykorzystywane na maksa. Myślę sobie: daję radę, ogarniam to wszystko jakoś, zajebista jestem. Do czasu oczywiście…

Wystarczy, że jedna rzecz pójdzie nie tak i znów zaczyna się gimnastyka, wypadnie druga rzecz - pojawia się frustracja, leci trzecia i jest załamka. Chore dziecko (w pakiecie z nieprzespanymi nocami), chora opiekunka, maż ma najważniejsze w roku dwa tygodnie w pracy (czytaj poza domem od siódmej do siódmej przynajmniej), ja zawalona robotą, a Bieg Marduły za niecałe 30 dni. Co robić i jak biegać?
Żeby biegać, kiedy jest jasno,  musiałabym wracać z treningu przed wyjściem do pracy małżonka, czyli o 6:30. To oznacza pobudkę mocno przed 5:00. Kiedyś tak potrafiłam, teraz uważam, że dobry sen to jeden z sekretów dobrej regeneracji, a poza tym nie mam siły zwlec się z łóżka o świcie. Oczywiście planuję, że tym razem muszę to zrobić. Przypominam sobie książkowe historie wszystkich dzielnych amatorów i wielkich sportowców, motywuję się jak mogę, a wychodzi tak:

W poniedziałek śpię. W trakcie dnia sztanga w dłonie i dynamiczna siła nóg w 40 minut.

Wtorek nie śpię. Całą noc walczę z kaszlem młodego. Na trening nie idę.

W środę śpię. Czas na trening znalazł się po 22:30. Skąd wzięłam siłę – nie wiem. Wymówkę miałam idealną, żeby nie biegać, przecież boję się kiedy jest ciemno. Na szczęście moja klatka schodowa to 160 stopni. Machnęłam 8 razy i poszłam spać.

W czwartek nawet się budzę, ale i tak nie wstaję. Wyrywam się w trakcie pracy na trzy trzykilometrówki. Udało się zrobić jedną z kawałkiem, zanim telefon zaczął się przegrzewać. Dupa. Na szczęście tak mnie wkurzyli, że po południu musiałam się wyrwać znowu. Po drodze zgarnęłam Ewę i zaliczyłyśmy kilka kilometrów nie tak znów wolnego rozbiegania w rozśpiewanym parku.

W piątek zwycięstwo. Wstaję z budzikiem. Ubieram się i już mam wyjść, kiedy słyszę „Mamo gdzie idziesz?”, chwilę potem „Nie idź, proszę”. Pertraktujemy trochę i robi się 6:30, mąż się lituje, idzie do pracy godzinę później, bawi się z Młodym, a ja zmykam na 8 kilometrów przetruchtanych w słoneczku.

Cały tydzień udało mi się jakoś przetrwać dzięki wizji sobotniego biegania w Szczyrku. Trasa i plan wycieczki ułożony. Ja biegam, mąż jeździ na rowerze, babcia przychodzi do wnuczka. Najpierw dzwoni babcia, że przeprasza i że coś jej wypadło. Potem mąż, że jednak pracuje. Opcji zostawienia dziecka w sobotę z opiekunką w ogóle nie biorę pod uwagę. Mogę albo załamać ręce, albo zrobić swoje. Mąż idzie do pracy na 13:00, mam przecież pół dnia. Chwilę biję się z myślami, bo ja sama w lesie to z zasady nie jest dobry pomysł. Najczęściej za każdym drzewem widzę dzika albo jakieś inne potwory, a każdy trzaska powoduje, że staję na baczność i udaję, że mnie nie ma. Tak mam, albo miałam jak się okazuje. Dłużej musiałam przekonywać męża niż siebie, że dam sobie radę.

W sobotę wstałam o  4:30 bez budzika!!! Piękne słonko, szybka kawka, śniadanko, sprawdzenie czy mapa na pewno jest w plecaku i w drogę.  Wskakuję do samochodu, wyjeżdżam z parkingu i zaczyna lać. I to jak! Myślałam, że wycieraczki nie nadążą zbierać wody. Wracać się, nie wracać? Z cukru przecież nie jestem, jadę. Padało całą drogę. Przestało jak tylko wjechałam do Szczyrku. No, to na pewno jest dobry znak. Trochę dziwnie tutaj jak jest tak pusto, ale jak ma być o 7 rano? Wysiadam z samochodu, włączam garmina i biegnę. Zanim skręcam na szlak patrzę w górę i wizualizuję trasę. Spod Urzędu Gminy niebieskim szlakiem na Skrzyczne, potem zielonym szlakiem na Malinowską Skałę, następnie czerwonym na Przełęcz Salmopolską  i  dalej do przełęczy Karkoszczonka i w górę na Klimczok. Razem 28,5km i 1500 m w górę. Według mapy 9,5h turystyki pieszej, ale wiadomo biegiem będzie szybciej. Nie liczyłam na to, że przebiegnę całość, ale chciałam jak najdłużej podbiegać do polany Jaworzyna. No i podbiegłam może z 400 metrów zanim odezwały się łydki. Zatrzymałam się, zrobiłam piękne zdjęcia i ruszyłam dalej.



sobota, 3 maja 2014

Kolekcjonowanie chwil idealnych: Babia Góra w biegu.

Hop, hop, hop… z kamyczka na kamyczek…  Chwila, kiedy przeskakuję z jednego na drugi, kiedy decyduję o kolejnym kroku to tylko ułamek sekundy, ale mam wrażenie, że trwa znacznie dłużej, że czas się zatrzymuje. Frunę. Czuję, że mogę wszystko. Ta perfekcyjność i ulotność chwili, tak pięknej, że nie da się jej opisać,  jest najpiękniejsza w bieganiu po górach. Warto było się męczyć, by pofruwać chociaż przez moment.

Droga do tej chwili była wyjątkowo delikatnie mówiąc frustrująca. Czekałam na ten wyjazd bardzo, ale kiedy dzień wcześniej wyszłam z pracy przed północą, szczerze wątpiłam, że wstanę rano. Nawet nie nastawiłam budzika. Nie potrzebowałam go jednak. Najtrudniejsze było otwarcie oczu, potem pomyślałam sobie, gdzie mogę być za kilka godzin i poszło z górki. Nigdy jeszcze nie spakowałam siebie i chłopaków tak szybko. W godzinę od pobudki odstawialiśmy już  Młodego na wyczekiwany dzień u Babci. Wyjechaliśmy nieco ponad godzinę później niż zakładały plany, a doo Zawoi zawsze jest długo, daleko i w korkach. Nie inaczej było i tym razem. Po drodze obiecałam sobie, że już nigdy i nigdzie w majówkę. To, co zastaliśmy na Krowiarkach i potem na szlakach tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Mojemu Mężowi brak miejsca parkingowego pomógł podjąć decyzję co do wycieczkowych planów. Pierwotnie mieliśmy przejść do Perci Akademików ze znajomymi, żeby potem się rozdzielić, ale skończyło się tak, że oni wyszli w górę godzinę przed nami, a mój ślubny uciekł przed tłumem na Mosorny Groń pośmigać na rowerze (gdyby ktoś pytał:  rower to bagaż pierwszej potrzeby, zawsze czeka na niego złożony w bagażniku).

Zostałam sama z Królową Beskidów i milionem ludzi na szlaku. Tak bardzo paliłam się do biegania, że zrobiłam coś, czego już nigdy nie powtórzę. Ruszyłam prosto na czerwony szlak, w górę bez rozgrzewki. Łydki paliły mnie tak, że po 100 m w pionie byłam przekonana, że zaraz będzie po wycieczce.  A to dopiero pierwsze 100 z ponad 700 m podbiegu…Mądre to nie było. Przeszłam do marszu, żeby zaraz zatrzymać się i porządnie rozciągnąć. Byłam zła i sfrustrowana, bo nie tak miało być. Miało być pięknie. Miałam pięknie treningowo wbiec na szczyt, a nie urządzać sobie marszobiegi. Ruszyłam wolniej, ale i tak  męczyłam się prawie do Sokolicy. Im wyżej, tym było mi łatwiej. Prędkości nie powalały, ale starałam się jak najwięcej czasu spędzić w biegu, choć miejscami korkowało się tak, że miałam przymusowe odpoczynki. W sumie może to i dobrze, ale im bliżej byłam szczytu, tym więcej pary było w nogach i więcej uśmiechu na twarzy.