Stało się. Biegi górskie siedzą
mi w głowie od jakiegoś czasu, ale dobrze przecież wiem, że bez porządnego
trenowania o górach nie ma co myśleć. Wiem, co mogłabym z tym zrobić, ale na
razie to by było na tyle. Decyzja, żeby wystartować w I Biegu Beskidzkiej Piątki
o Wiślańską Krykę była spontaniczna. Jeden sms z pytaniem, czy jadę? Ja? Nie,
nie bardzo. Przecież nie mam z kim Młodego zostawić, nie wiem nawet czy chcę go
zostawiać. Przecież forma moja to w jakimś głębokim lesie jest. Przecież
zmęczona jestem, a tu trzeba zerwać się znów o świcie. Nie chce mi się.
Przecież nawet ostatnio nie lubię startować za bardzo… Kiedy rok temu
przeglądałam kalendarze imprez biegowych w mojej okolicy, czułam niedosyt.
Wszędzie biegało się bardzo dużo, tylko u nas za mało. W tym roku mam wrażenie,
że Śląsk zrobił krok milowy. Co tydzień impreza, co tydzień można się pościgać.
A mnie w ogóle nie ciągnie. Dziwne. Coś się zmieniło?
Decyzję, żeby wybrać się do Wisły
podejmuję w piątek wieczorem. Muszę się pilnie odstresować. Pakuję się późnym
wieczorem, sprawdzam pogodę i zaglądam na stronę biegu. Po raz pierwszy trafiam
na profil trasy. Różnica wysokości +438 / -436 wydaje mi się mała w porównaniu
z innymi biegami górskimi (jak ja mało jeszcze wiem!), więc ze spokojem kładę się spać.