poniedziałek, 23 czerwca 2014

Słodko-gorzki smak Biegu Marduły.

Dwa tygodnie zbierałam się po Biegu Marduły. Przez czternaście dni popadałam ze skrajności w skrajność.  Od radości, że się udało, aż do poczucia porażki. Nie mogłam się zdecydować do dziś. 

Dziś już wiem, ale żeby wiedzieć, musiałam w Tatry wrócić…

Tatry  i Bieg Marduły były marzeniem i gdybym tak potraktowała ten start, to nie mogło być lepiej.

Wieczór przed kończę niezwykłego „Ultramaratończyka” Deana Karnazesa. Czytam o fenomenalnym biegaczu i fenomenalnej sile pokonywania kryzysów. Kiedy budzę się rano na mojej ręce wypisany długopisem ląduje fragment cytatu z książki „To ma boleć!”. Jadę na start z bojowym nastawieniem do walki. Celem numer jeden jest ukończyć bieg w limitach czasowych, ale mam zamiar zrobić to tak, żeby było jak najlepiej i po cichu przeliczam czasy. Jestem tak skupiona, że kontakt ze mną jest co najmniej średni.  Mąż szybko zostawia mnie samą, odpuszczam też przedstartowe pogawędki ze znajomymi. Myślę o tym, że chcę już być na trasie. 

Ustawiam się tam, gdzie moje miejsce w szeregu i obstawiam tyły.

Pierwsze dwa kilometry asfaltem ciągną się niemiłosiernie, ale jeszcze bardziej ciągnie się podbieg, a raczej podejście na Nosal. Stoję w korku już od pierwszego stopnia i trochę żałuję, że jednak nie ustawiłam się nieco bliżej linii startu. Zwłaszcza, kiedy słyszę pytania o to, czy ktoś wie czy dalej będzie łatwiej? Poważnie?!  

Mogłam biec jak On, Marcin Świerc nie miał problemu z tłokiem na szlaku :) Fot. R. Pacoń


Stawiam nogę za nogą i irytuję się, bo chcę i mogę szybciej. A potem wtaczam się na szczyt, jedno krótkie spojrzenie i jestem w innym świecie. Góry w porannym, dopiero obudzonym słońcu są przepiękne. Jedno spojrzenie i wszystko wydaje się prostsze,  codziennie przecież wystarczy otworzyć oczy  i cieszyć się życiem. Tylko tyle.


Zaczyna się zbieg. Najpierw oczekiwanie w kolejce na zejście, a potem w drogę. Po frustracji ani śladu, teraz jest już tylko miejsce na zabawę. Nic nie daje takiego poczucia wolności jak zbieganie. Te chwile, kiedy rozpędzasz nogi, nie napinając się przy każdym kroku, kiedy dostosowujesz się do podłoża, które napotykasz, kiedy stykasz się z nim tylko na sekundę, żeby pofrunąć dalej. Było pięknie. Przynajmniej do czasu, kiedy wszystko się zmieniło.  Chwila nieuwagi. Nadwyrężona, niedoleczona kostka i po zabawie. Jeden fałszywy krok i do końca biegu biegłam z bólem.

Podbieg na Halę Gąsienicową nieoczekiwanie i sama nie wiem kiedy zmienia się w podejście. Ten fragment trasy rozczarował mnie bardzo. Dwa miesiące temu wbiegłam do samego końca.  Co się stało tym razem, nie wiem. Chyba jak zwykle nawaliła głowa. Wszyscy szli, też szłam, chociaż wtedy mogłam jeszcze biec…
Od Przełeczy między Kopami do Czarnego Stawu Gąsienicowego to zupełnie inna bajka. Wiatr we włosach, uśmiech na twarzy i szczęście, że jestem tu gdzie jestem. Biegnie się w miarę lekko, a każde spojrzenie na otaczające szczyty tylko dodaje skrzydeł. Niesie mnie tak, że z udaje mi się lekceważyć narastający ból żołądka i kompletnie zatkane zatoki.

Dobiegam do stawu i cieszę się jeszcze bardziej. Myślałam, że bardziej się już nie da, ale to miejsce tak na mnie działa. Jest magiczne.
Ciężko było się nie odwracać. Fot. A. Tomczyk


Krótkie spojrzenie w górę na Przełęcz Karb  przyprawia mnie o zawrót głowy. Wspinaczka krok za krokiem w upale nie należy do najprzyjemniejszych, ale staram się nie zwalniać. Do przodu i do góry, krok za krokiem, na tyle szybko na ile pozwala mi przeszywający ból żołądka. Otwieram żel, ale chowam go z powrotem, nie dam rady nic przełknąć. Zapominam o nim na chwilę, kiedy jestem na szczycie. Wspaniały widok chce zatrzymać choć na chwilę, ale cudowny doping wolontariusza sprawia, że wszyscy zaczynamy biec J 

Fot. J. Bogucki

W moim przypadku w przypadku zbiegu z Karbia to niestety trochę za dużo powiedziane, bardzo chciałam skończyć bieg, więc nie szarżuję już, kostka wystarczająco mocno daje o sobie znać.

I znów nie wiem kiedy i jak, zostaję sama w najpiękniejszej dolinie w jakiej byłam. Od stawu do stawu, z kamyczka na kamyczek, tylko ja w otoczeniu majestatycznych gór. W tym momencie jestem już świadoma, że jestem w niemałych tarapatach, ale siła gór uspokaja, więc po prostu biegnę i znów się cieszę. W górach wszystko wydaje się prostsze. 




Przynajmniej do czasu, kiedy trzeba się z górą zmierzyć. Podejście na Przełęcz Liliowe to walka z samą sobą, to walka o każdy krok. W głowie miałam tyko trzy słowa: nie zatrzymuj się, nie zatrzymuj się. Doganiam kilka osób, które minęły mnie na zbiegu, kalkuluję czas i zastanawiam się co zrobić, aby zdążyć i zmieścić się w limicie na Kasprowym. Ani chwili nie wątpię, że to zrobię, choć minuty uciekają niemiłosiernie szybko. Doganiam dziewczynę, która próbuje zatrzymać mnie, mówiąc, że to już nie ma sensu, że na pewno nie zdążymy. Jakbym dostała obuchem w głowę. Jak to? Jak to się mogło stać? Płakać mi się chce, ale idę i już się nie zatrzymuję. Powinnam tej dziewczynie podziękować, bo gdyby mnie nie wkurzyła, to pewnie nie miałabym siły przyspieszyć. Wdrapuję się na przełęcz, biegnę, choć wydaje mi się jakbym stała w miejscu, Kasprowy nie chce się przybliżyć ani trochę. Do limitu pozostały już tylko minuty. Biegnę, łzy cisną się do oczu. Kiedy dobiegam do punktu z wodą i słyszę, że punkt kontrolny jest u samej góry, łzy przestają po prostu cisnąć się do oczu, lecą ciurkiem i nie chcą się zatrzymać. Biegnę do góry. Nie wiem skąd mam siłę, ale cisnę ile sił w nogach. Jestem, udało się. Zmieściłam się w limicie czasowym jako ostatni sklasyfikowany zawodnik. Siadam. Oddycham. Znów jestem szczęśliwa. Nigdy tak nie walczyłam, opłaciło się.

Walczę. Fot: R. Pacoń


To co było potem, to kolejna cudowna rzecz w biegach górskich. Ludzie. Słyszę  „Wstawaj, musimy zbiec na dół”. Idę, nie zastanawiając się kto mnie woła. Nieoczekiwanie zbieg i dotarcie do mety, zamieniło się w przemiłe, towarzyskie spotkanie. Gorące podziękowania i pozdrowienia dla Andrzeja i Mirka, dzięki którym dotarłam do mety cała i szczęśliwa.



Pamiętam, że mówiłam chłopakom, że nigdy nie sądziłam, że będę cieszyć się z ostatniego miejsca (finalnie byłam przedostatnim sklasyfikowanym zawodnikiem, po drodze do mety udało mi się wyprzedzić jedną osobę, dwadzieścia pięć osób nie zmieściło się w limicie). Pamiętam, że mówili, że powinnam się cieszyć. I cieszyłam się. Bo to przecież Bieg Marduły. Bo kostka. Bo żołądek. Bo zatoki. Bo za mało treningów. Potem emocje opadły i zaczęłam myśleć, że przecież mogłam zrobić to lepiej. Zamykanie stawki wcale nie jest fajne. Start nabrał dla mnie słodko-gorzkiego smaku.


Potrzebowałam chwili i powrotu w Tatry, żeby odzyskać właściwy punkt widzenia. Wczoraj na  Świnicy i Zawracie, najpierw znów podziwiając piękno Gór, a potem walcząc o każdy kolejny krok, pośród bijącego śniegu i zawieruchy, na odcinkach, gdzie łańcuchy wciąż przykryte są śniegiem, łzy znów z niemocy cisnęły się do oczu. I znów nie miałam wyjścia, trzeba było zacisnąć zęby i w swoim tempie, krok za krokiem tym razem podążać na dół.

A tak było wczoraj na Świnicy.