niedziela, 11 stycznia 2015

2014. Jedna piąta roku poza domem.


Przełom roku można lubić albo nie. Można odciąć się grubą krechą od tego co było i wystartować
z symbolicznym nowym rokiem, można też chować się pod kołdrą przed tykającym jak bomba zegarowa czasem. Ważne, że jest wybór. Można też starać się żyć tak, aby uciekający czas nie wywoływał epilepsji. Nie marnować czasu na pierdoły, nie zamartwiać się duperelami, nie truć rzeczami na które nie mamy wpływu. Zamiast wyrzutów, że coś poszło nie tak, następnym razem zrobić to po prostu lepiej  i przede wszystkim robić jak najczęściej to co kochamy najbardziej. Proste.

Nie napisałam tego, żeby tu nagle po kilku miesiącach ciszy zupełnej truć banałami. Napisałam, żeby było i kłuło w oczy. Mnie przede wszystkim. Zwłaszcza, kiedy przyjdzie mi do głowy robić inaczej niż napisałam wyżej.

2014 to był dobry rok. Może i było trochę (albo i dużo) za dużo pracy i stresu, za mało trenowania i przynoszących radochę osiągniętych celów, ale to przecież można wcale nie tak trudno zmienić.
 Było za to coś, czego zmieniać nie zamierzam: 69 cudownych dni spędzonych tu i tam,  w pięknych miejscach, z najlepszymi ludźmi, dni poświęconych na to, co uwielbiam: góry (48!!! dni), bieganie, nowe miejsca, a to wszystko z Chłopakami moimi. To jedna piąta roku. Jak mi się to udało nie wiem, ale mam zamiar to powtórzyć.  Pięknie było. I co z tego, że teraz już wiem, że nie dorobię się nigdy, no bo jak? Przecież im więcej zarobię, tym więcej mnie nie będzie w domu… Dobrze mi z tą myślą. Teraz trzeci tydzień siedzę uziemiona w domu, oglądam zdjęcia i gęba mi się śmieje. Tego, co było nie zabierze mi już nikt.  Kilka miesięcy temu pisałam tutaj o chwilach idealnych i o tym, że trzeba robić tak, żeby była ich cała fura. Ameryki nie odkryłam, wiem, ale moją furę mam.

Ja , sama!, na środku Czarnego Stawu Gąsienicowego. Do tego podczas treningu biegowego. Uwielbiam wracać do tego.

Ja, sama!, o poranku w beskidzkim, czasem tatrzańskim lesie. Coś co rok temu by się nie wydarzyło. Dziś to jedne z najlepszych momentów minionego roku, kiedy po prostu wsiadałam do auta nad ranem, żeby pobiegać sama w lesie, zmasakrować się na Skrzycznem, Klimczoku czy drodze do Murowańca, bez medali i rekordów. Tylko tak po prostu.


Albo to. My, sami!, na Zawracie. Do tego mgła, groza i adrenalina. Było pięknie, choć wcale niewesoło, kiedy buty do biegania ślizgały się po zalegającym śniegu, a śnieżyca przy Zmarzłym Stawie, pozwoliła uwierzyć, że można się zgubić w naszych pięknych Tatrach.


Mogłabym tak co najmniej 48 razy, tyle ile w dni w górach, tyle wymagających ochów i achów wspomnień by się znalazło.. Nie przeszło mi. Oprócz samego bycia w nich czy biegania, jest jeszcze jedna niesamowita rzecz – słuchanie jak trzylatek mówi: „chodźmy tam wyżej, tam będzie piękny widok”.  Zwłaszcza jak  udaje mi się połączyć trening z byciem z chłopakami, a w ubiegłym roku, szło to całkiem nieźle. Wspólne wypady biegowo-rowerowe po dolinach, wspólne wycieczki górskie – chłopaki kolejką do góry, ja biegiem. To wszystko da się połączyć.  Może i zawaliłam realizację planu treningowego, zadowolona z tego powodu nie jestem, ale frustrować się nie zamierzam. To był dobry rok, biegowo też.



 O planach na nadchodzący rok za to nie ma co pisać. A jeszcze kilka tygodni temu było działo się w mojej głowie i w mięśniach też. Trzy tygodnie nad morzem w zasadzie bez biegania, bo tylko prze kilka dni byliśmy w trójkę, potem nie było już jak. Ale jak się nie ma co się lubi, to można… polubić basen na przykład. Trzy tygodnie równa się około 30 godzin na basenie, z czego znaczna część sam na sam z Młodym zaopatrzonym w kółka, motylki i inne wynalazki w rytm tam i z powrotem. Oszaleć można. I oszalałam chyba, bo od tego kręcenia się tam i z powrotem, przeszło mi nawet przez myśl, że może jakiś TRI kiedyś (ja to napisałam???). Kto to wie? Trzy tygodnie nad morzem to też 20 popołudniowych drzemek Młodego, podczas których uczyłam się z TRX-em mięśni, o których dawno zapomniałam. Tak, chyba nigdy nie spędziłam tyle czasu na ćwiczeniu mięśni głębokich, stabilizacji, ale też siły. Za każdym razem, jak cała trzęsłam się przy desce bokiem, tyłem i czym tam jeszcze, widziałam siebie jak drałuję jak czołg pod górę albo jak lecę w dół zimą w Karkonoszach albo latem w Tatrach…


A teraz trzeci tydzień siedzę i nic nie robię. Takie życie kolorowe. Nic to. Jakoś to ogarnę.