wtorek, 9 lutego 2016

Wilcze Gronie. Noga podaje, głowa do tunningu.

Na Wilcze Gronie zapisałam się już dwa lata temu, świeżo po tym, jak zaczęła we mnie kiełkować myśl o połączeniu gór i biegania. Wtedy na start nie dotarłam. Trochę przez korpożycie, trochę przez tchórzostwo. Śledziłam jednak relacje z biegu i wiedziałam, że kiedyś stanę na linii startu. Ten bieg przyciągał mnie jak magnes. Trasa, mimo tego, że jest krótka (15 km i ok. 700 m przewyższenia) oferuje to, co lubimy najbardziej – palące płuca podejścia i strome zbiegi, a dzięki co roku zmiennym, ale zawsze trudnym warunkom, nigdy nie wiadomo co czeka startujących.

Tydzień przed startem zaczęłam z narastającą częstotliwością sprawdzać prognozy pogody i odwiedzać stronę biegu w poszukiwaniu informacji na temat tego, co w tym roku spotka mnie na trasie. W końcu w piątek jest informacja: „Na trasie 10-30 cm śniegu . pod śniegiem zdarza się lód, luźne kamienie woda i trochę błota”. Czytaj: może cię spotkać wszystko. Opis w stu procentach zgodny z rzeczywistością, z tym że dla mnie biegnącej kawałek za czołówką trochę błota zmieniło się na błota w pizdu i jeszcze trochę.

Do Rajczy jechałam podekscytowana. Nie udało mi się uniknąć stawiania sobie oczekiwań, choć wiem, że mimo solidnych treningów, to zdecydowanie jeszcze nie ten czas. Chciałam się dobrze bawić, ale też dokładnie wiedziałam jak chcę pobiec. Na pamięć znałam profil trasy i chociaż nigdy wcześniej nią nie biegłam, żaden jej fragment mnie nie zaskoczył.



Z pełną świadomością ustawiłam się dużo bliżej czoła startu niż zwykle. Z reguły nie lubię wyrywać się przed szereg i nie robię tego, ale trasa w Rajczy rozpoczyna się dwukilometrowym asfaltowym rozbiegiem z górki, który kiedy kończy się, drastycznie przechodzi w wąskie 450 metrowe podejście na Suchą Górę, a tam lubi robić się korek. Po ostatnich treningach w górach, mniej więcej wiem ile mocy mam na podejściach, postanowiłam ten jeden raz zaryzykować. Stres mnie dopadł, kiedy kątem oka, kilka metrów przede mną, dostrzegłam Kamila Leśniaka