wtorek, 14 maja 2013

Silesia Marathon. Czteryminutyidziesiecsekund.

Niedosyt. Radość? Tak. Zmęczenie? Myślałam, że będzie gorzej. Duma? Raczej nie. Niezadowolenie, rozczarowanie? Też nie.  Po prostu niedosyt. 

Zaczynając od końca, po kolei wyglądało to jak poniżej:

10km
00:57:00
20km
01:51:15
30km
02:48:07
Czas / Time
04:04:09



I wszystko jasne. To chyba normalne, że czuję jak się czuję, było blisko. Mąż mówi, żebym się w czoło puknęła, ale swoje wiem. 

Łatwo byłoby winić trasę, ale przecież napisałam dzień przed, że podbiegów się nie boję. Prawdę napisałam, ale nie widziałam jeszcze wtedy, czym jest podbieg, kolejny, długi i stromy na 37 kilometrze maratonu. Teraz już wiem. Chociaż i tak go nie winię. Od początku prawie to miałam i od  początku słabo w to wierzyłam. Czułam się nieprzygotowana. Całe moje przygotowanie zamyka się w 165 kilometrach kwietniowych, 95 marcowych i 5 kilometrach lutowych, a liczby rzadko kiedy kłamią. To z tego powodu nie wystartowałam w opłaconej Barcelonie, ani w późniejszej zapasowej Cracovii. A o debiucie z przytupem, w pięknym maratonie i pięknym mieście, marzyłam bardzo. Zima była przechorowana i przespana. Wiosną, kiedy zaczęły się maratony, po każdym z nich chciałam mojego debiutu bardziej i bardziej. I już dłużej nie chciałam czekać. Chciałam, to mam. Jestem maratończykiem.

Sobotnie przedpołudnie. Odbieram pakiet startowy i ze smutkiem porównuję „expo”, czyli trzy stoiska z tym, które widziałam w Warszawie. Skromność mnie powala. Cały czas pamiętam jeszcze o problemach organizatorów ze sponsorami, myślę sobie, że przez sentyment, trudno będzie mi ocenić bieg obiektywnie.
Sobotni wieczór. Przygotowuję pakiet startowy. Upewniam się, że pogoda będzie fantastyczna (I była! Na pogodę tych czterechminutidziesięciusekund zwalać nie będę; idealna temperatura i gratisowe, prosto z nieba kurtynki wodne). Uspokajam męża, który milion razy zadaje mi pytania, czy mam to, czy mam tamto. Im bardziej zagłębia się w szczegóły, tym bardziej mnie irytuje. Ale gotuje tak wspaniały makaron, że zajmuję się zajadaniem i nie komentuję. To już drugi w sobotę, żebym na pewno miała siłę :)
 
Śpię dobrze i długo. Korzystam z komfortu wynikającego z lokalizacji mety, z domu wychodzimy na 45 minut przed startem.  Denerwuję się, ale tylko trochę. Zbliżamy się do Spodka, w tle gra górnicza orkiestra dęta. Myślę sobie: po co? Czy naprawdę potrzebujemy aż takiego symbolu?  No nie wiem. Pędzę na grupową rozgrzewkę w wykonaniu Agaty, Ewy, Magdy i Magdy. Cieszę się na nią. Bardzo się cieszę. Dziewczyny stoją za sceną i marzną, organizatorzy co chwilę zapowiadają rozgrzewkę, po to tylko, żeby ją przesunąć. Kiedy już wiadomo, że nie będzie jej wcale dostają tryb indywidualny. Dziękuję Dziewczyny za rozgrzewkę i za wsparcie :)

START. Czas mija szybko. Ustawiam się w mojej  „strefie startowej”. Mam numer 1021, więc zaliczam się do strefy drugiej, czyli numery od 151 do ostatniego. Zupełny brak podziału na strefy czasowe oraz tłok to drugi w tym dniu znak dla mnie, że potknięcia organizacyjne w tym biegu niestety nie wynikają tylko z braku sponsora.
Czekamy jeszcze tylko na przemowę Jerzego Buzka, potem strzał i lecimy. Cieszę się strasznie. Nie gonię. Zupełnie przypadkiem ustawiłam się obok pacemakerów (zwanych w dalszej części teksu PM) na cztery godziny. 

DOLINA TRZECH STAWÓW. Biegnę swoje, nie ma jak przyspieszyć, nie ma jak zwolnić. Ciasno jest. Biegniemy sobie tak wszyscy do Mariackiej, gdzie alarm wyje przeraźliwie. Pomyślałam nawet, że to dla nas. Teraz szczerze w to wątpię.  W okolicach Biblioteki Śląskiej zaczynam sobie myśleć, że może zostanę z grupą? Fajnie jest. Trzymam tempo, nie wyrywam do przodu, a Panowie PM uśmiechnięci i bardzo sympatyczni. Nie wiem kiedy dobiegamy do Doliny Trzech stawów, mijając pierwszy z dwóch Toi Toi’ów na całej trasie (szaleństwo!). PM zachęcają do korzystania z terenów zielonych. Biegnie się fantastycznie. Nogi niosą same w dyktowanym tempie. Muszę częściej zaglądać na Dolinę, fajnie tam.

NIKISZOWIEC. Zanim się obejrzałam już biegliśmy wzdłuż trasy i kierowaliśmy się na Nikiszowiec. PM’owie opowiedzieli po krótce o historii dzielnicy i zapowiedzieli, żeby nie liczyć na kibiców. Błąd. Jak mało gdzie, właśnie tam na nas czekali, wypatrując nas w oknach i dopingując całkiem żwawo. Lubię Nikisz. Ma coś w sobie. Spójność, charakter i niepowtarzalny klimat tego miejsca sprawia, że budzę się dopiero na podbiegu już w Szopienicach. Nie wiem o czym myślałam. O niczym chyba. Nie pamiętam. Jak wielu odcinków trasy zresztą. Nie potrafię napisać relacji kilometr po kilometrze. Nie umiem złożyć tego w jedną całość, chociaż bardzo bym chciała.

SZARO. Biegnąc przez Szopienice i Zawodzie, myślę sobie: „jak tu szaro” i „nie dam rady tak do mety”.  Dwa kolejne kilometry w okolicach 5:10 min/km. PM uspokajają, że potrzebujemy zapasu. Zaczynam odliczać metry do półmetka.  Będą tam kibice, dołącza do nas półmaraton i Prywatna Grupa Wsparcia w osobie Osobistego Małżonka. A wsparcia potrzebujemy, kibiców na trasie niewielu.

PÓŁMARATON. W chwili, w której mijamy Spodek i półmetek, startuje półmaraton. Ścigacze doganiają moją grupę akurat na zwężeniu. „Prawa wolna!” ktoś krzyczy, reagują prawie wszyscy, ale przepychanki bardziej denerwują niż motywują i finalnie nie był to najlepszy pomysł, zwłaszcza dla półmaratończyków walczących o wynik poniżej 1:50. W efekcie nie zauważam podbiegu, który w poprzednią niedzielę mnie zabił i dzielnie dotrzymuję kroku PM’rom zaliczając kolejne kilometry w 5:20 min/km.


SIEMIANOWICE ŚLĄSKIE.  W głowie powtarzam zdanie jednego PM’a, że druga połowa trasy to 16 km pod górę, 3 km płasko i 3 km z górki. Naprawdę? To możliwe? Przerażam się po raz pierwszy. Wraz ze szczytem podbiegu wybiegamy z Katowic i  u bram Siemianowic Śląskich gra nam jedyna grupa zorganizowana. Miło i motywująco. Chociaż ja mam swojego prywatnego, osobistego i najlepszego motywatora, który w moim, żółwim tempie jechał do mety wzdłuż trasy, czekając na to, kiedy będzie potrzebny.

Tutaj jeszcze się uśmiecham...

CHORZÓW i AZOTY. Doczekał się.  Nie od razu. Chorzów Stary łamał mnie pomału i konsekwentnie. Zwolniliśmy. Kompletnie nie odczułam różnicy tempa. Wypatrywałam ściany. Tak, chyba na nią czekałam i doczekałam się. Rafał próbuje podać mi bidon, warczę po raz pierwszy. Pyta jak się czuję, chcę go ugryźć. Wybiegam za zakręt, widzę kolejną część długiego i stromego podbiegu na trzydziestym którymś kilometrze i dostaję wścieklizny. Ku..wa mać! Dalej to samo! Pierdo…ę! Nie biegnę! Dokładnie tak było.
Nie miałam skurczy, nogi bolały delikatnie, jak na wybieganiu. Głowa nie uniosła tematu i dobiły mnie jedyne podbiegi, których się obawiałam. Azoty na horyzoncie a ja idę. Płakać mi się chce. Nie płaczę.  Zbieram się i biegnę dalej, nawet wchodzę w tempo 5:40 min/km. Trzymam się do kolejnego zakrętu i kolejnego podbiegu. Zaczynam walkę od nowa. I tak jeszcze ze trzy razy i trzy podbiegi.

Szkoda, że nie wytrzymałam do 39 km...

Za każdym razem mam siłę, żeby biec i za każdym razem się łamię. Ostatni kilometr robię w 5:03 min/km. Z uśmiechem wbiegam na metę.

Źródło: www.maratonypolskie.pl


ZROBIŁAM TO. Medal jest mój i bardzo się z niego cieszę. Jestem maratończykiem i nikt mi tego nie zabierze. Udowodniłam sobie, że mogę, ale też że mogę lepiej. 

Dziękuję. Bez Ciebie nie dałabym rady.

Zastanawiam się, czy nie za bardzo zaufałam PM?  W pewnym momencie wyprzedziliśmy chłopaka biegnącego na 3:56…, ale czy im mogę przypisać te czteryminutyidziesięćsekund? Raczej nie, mogło być gorzej gdybym biegła sama. A tak mam przynajmniej nad czym myśleć. Te czteryminutyidziesiecsekund sprawiają, że nie mam pomaratońskiej pustki. Wiem co robić.


sobota, 11 maja 2013

To już jutro.

 „Ala, po co Ci teraz ten maraton? Nie wolisz jesienią, przygotujesz się porządnie, pobiegniesz na dobry czas…”  Patrzy na mnie i już wie. „Pypcia masz!”.  Agata trafiła w sedno.  Pół dnia uśmiechałam się pod nosem :) 

Ten Pypć czy też Pypeć, tak samo trafny i idealny jak słowa Tete (Dziękuję Tomek :))

 "To niemożliwe - powiedział rozsądek, to ryzykowne - powiedziało doświadczenie, to bezsensowne - powiedziała duma. Mimo wszystko spróbuj - powiedziało serce"

“Kiedy musimy podjąć ważną decyzję, najlepiej zawierzyć intuicji, ponieważ rozum zwykle oddala nas od spełnienia marzeń, przekonując, że jeszcze nie nadeszła odpowiednia chwila. Rozum boi się klęski, podczas gdy intuicja kocha wyzwania.”

Ambicja wcale nie tak łatwo dała się wcisnąć w kąt. Kto mnie zna ten wie. I jest też bardzo możliwe, że poczuję niedosyt, jeśli pobiegnę słabo. 

Samą siebie bym okłamywała, gdybym powiedziała, że zupełnie odpuściłam łamanie czterech godzin., chociaż teraz, na 10 godzin przed startem wydaje mi się to zupełnie nierealne. Do tego jeszcze legendy o trasie Silesia Marathon. Gdzieś kiedyś przeczytałam opinię po jednej z edycji, że Śląsk położony jest w górach. Nie boję się podbiegów, mam je przecież na co dzień, ale faktem jest że trasa do szybkich nie należy. 

Bardziej niż trasy, boję się samego dystansu. I jeszcze tego, że czuję się nieprzygotowana. Boję się jak cholera jasna. Całą wczorajszą noc się bałam. Biegłam maraton w egipskich ciemnościach,  42 kilometry głęboko pod ziemią. Jak nic dopadł mnie ZNS, czyli Zespół Napięcia Przestartowego ( Copyright by Emilia). 

Boję się, że zapomnę czegoś ważnego… Boję się, że zaśpię, do startu spod domu mam 1200 metrów, ale mnie się może wszystko przytrafić… Boję się, że ubiorę się nie tak jak trzeba… Boję się, że nie dam rady… 

Spać już chyba pójdę. Co ma być to będzie.