wtorek, 15 marca 2016

Zimowy Ultramaraton Karkonoski. Dla takich dni warto żyć.

Zapytaj mnie o najszczęśliwszy dzień w życiu i na moment stanę się typową dziewczyną. Odpowiem  że ślub (o tak! wesele HEJ! ) i że pierwsze spojrzenia w oczy moich chłopaków. Nie muszę tłumaczyć dlaczego, co i jak.  Ale jak powiem Ci, że zaraz po nich jest moment, kiedy wbiegam na metę po dniu napierania po górach, w śniegu, mrozie i wietrze, do utraty tchu, zrozumiesz? A jak dodam, że do pełni szczęścia  nie potrzebowałam niczego ani nikogo, będzie łatwiej czy trudniej?

Od czego zacząć i jak to powiedzieć, żebyś mógł przez chwilę znaleźć się w moim świecie i poczuć to co ja?  Jak  opisać te chwile wywołujące motyle w brzuchu na każde najmniejsze wspomnienie, tak żeby nigdy ich nie zapomnieć?

Nie wiem. Nie potrafię chyba. Nie tym razem.

Bo jak wytłumaczyć co czuje dziewczyna, którą straszą srogimi warunkami na trasie jednego
z trudniejszych ultra maratonów w Polsce?

Jak wyjaśnić, że spotykając prawie obcych ludzi zamiast powiedzieć „cześć” rzucasz się im na szyję
i w tym momencie są jedynymi właściwymi do dzielenia tych właśnie chwil?

Jak oddać atmosferę memoriału dla młodego chłopaka, który swoimi przeżycia mógłby rozdzielić pomiędzy drużynę piłkarską, komuś kto nie widział zaangażowania organizatorów i wolontariuszy
w każdy krok, gest i słowo przekazywane nam w miniony weekend?

Jak opowiedzieć jak genialnie może się czuć dziewczyna, która wyprzedza facetów na czterdziestym piątym  kilometrze górskiej wyrypy?

No jak? Nie wiem. Nie potrafię chyba. Nie tym razem.

Zamykam oczy.

 Zaczyna grać muzyka.

Jestem tego pewny
W głębi duszy o tym wiem
Że gdzieś na szczycie góry
Wszyscy razem spotkamy się…

I znów jestem na Polanie Jakuszyckiej. Muzyka gra, a ja śpiewam. Cały wcześniejszy stres, choć zżerał mnie jak nigdy wcześniej, mija, a ja nie mogę doczekać się kiedy ruszymy. Uśmiecham się lekko, ale w środku tańczę całą sobą. Jestem tu gdzie moje miejsce, jestem tutaj gdzie chcę być.
To uczucie nie opuszcza mnie aż do linii mety. Na nic bym tego nie zamieniła.

Ruszamy. Chwilę po starcie wleczemy się noga za nogą. Ludzie, tutaj można śmiało biec. Wkurzam się. Nie jestem w stanie wyprzedzać, każde zejście z udeptanej ścieżki kończy się zakopaniem w śniegu po kolana albo i wyżej. Odpuszczam, nie ma sensu się denerwować. Nie dziś. Niczego to nie zmieni, ale obiecuję sobie, że to już ostatni raz, kiedy w siebie wątpię i cofam się na linii startu.

Krok za krokiem, wspinamy się coraz wyżej i wyżej. Jest nierealnie pięknie. I nie szkodzi, że nic nie widać, bo żeby było pięknie wcale widoków nie potrzeba.



Niesamowite zdjęcia od BIKELIFE


Jest coraz ciężej. Po biegu wszyscy zgodnie twierdzą, że to najtrudniejsze warunki, z jakimi przyszło się wszystkim zmierzyć. Mało biegniemy, ale cały czas napieramy do góry. Utrzymanie równowagi w grząskim śniegu i nie tracenie rytmu staje się wyzwaniem dnia, tak samo jak szukanie okazji do biegu. Myślę o czołówce zawodów. Oni mają prawo powiedzieć, że jest ciężko. Mnie nikt nie goni, ścigam się sama ze sobą. Nie narzekam,  od startu wiedziałam, że wygram. Poza krótką chwilą ostrego, nieznanego bólu w kolanie, nie miałam ani sekundy wątpliwości, że ukończę ten bieg.  Nie miałam chwili zwątpienia, ani razu nie pomyślałam „po co mi to?”. Może i klęłam pod nosem, kiedy w drodze do Domu Śląskiego, kiedy setny raz potykałam się i topiłam w śniegu, turyści kolejny raz mówili, że jeszcze ze dwa kilometry i będzie dało się biec. Gallowayem chyba…

Fajnie jest! / Fot. Piotr Silniewicz, Silne Studio


Wpadam do Domu Śląskiego na najlepszą herbatę i zupę pomidorową na świecie. Oddycham. Chłonę chwilę. Przyglądam się każdej twarzy. Wszyscy wchodzą niemiłosiernie uciorani, ale każdy ma to samo szczęście w oczach. Przez moment nie mogę uwierzyć, że ja też tam jestem. To nierealne, że czasem tak łatwo spełnia się swoje marzenia.

Fot. Sportowezary.pl

Może zbyt długo napawam się tą chwilą, spędzam na punkcie znacznie więcej czasu niż potrzebuję, ale teraz gdy zamykam oczy wciąż tam jestem, z tymi ludźmi, w tamtym momencie i to, że może mogłam wbiec na metę kilka minut wcześniej nie ma żadnego znaczenia.


Wracam na mróz i wiatr bez strachu, bez obaw, chcę już tam być i cisnąć dalej. Podnoszę głowę do góry. Śnieżki nie ma. Całe podejście to widoczność ograniczona na kilkadziesiąt metrów, w zasadzie tyle coode mnie do Błażeja, który obraca się co jakiś czas i sprawdza czy jestem. Trudno jest opisać, co czuje się w takich chwilach. Słabo się znamy, nie umawialiśmy się na wspólny bieg, a jednak jesteśmy razem w tym piekle, a może  to niebo raczej? Bardzo się cieszę, że byłeś tam ze mną Chłopaku. Dlatego, że łatwiej było mi pokonać głowę, która czasem lubi mi przeszkadzać. Dlatego, że bez Ciebie nie wyprzedziłabym osiemnastu (!!!) osób w drugiej części trasy. Dlatego, że bieganie synchroniczne jak na zbiegu z Okraja czy Budnik jest fa-jo-we! Dlatego, że chwila, kiedy ramię w ramię, biegniemy ostatnie metry do mety a potem tuż przed nią robimy pompki, a ja ma w oczach łzy, jest jedną z piękniejszych w moim życiu.

Fot. Iza Bąkiewicz
Fot. M. Mondrowicz / Sportowezary.pl

Co czuje dziewczyna  wbiegając na metę po pięćdziesięciu trzech kilometrach tarzania się w śniegu? Całą sobą wie, że to był jeden z najszczęśliwszych dni w życiu i wie, że długo będzie czekać na kolejny taki. Wie też, że zrobi wszystko, by za rok znów znaleźć się na starcie. A trzynaste miejsce w kategorii open kobiet było przepyszną wisienką na torcie.

Jest radość :) / Fot. Marcin Krasoń



Smashing Pąpkins Forever <3 / Fot. Sportowezary.pl