środa, 28 listopada 2012

To co już było, czyli podsumowanie.

I po roztrenowaniu. Nie było tak źle. Bardzo łatwo przyzwyczaiłam się do nie zrywania się o świcie. Na tyle łatwo, że teraz cały czas walczę z sobą i porannymi ciemnościami za każdym razem, kiedy budzik wzywa na trening. Migam się jak mogę. Nie od biegania. Od wstawania. Biegać, biegam, powolutku zwiększam kilometraż, dbam o solidne treningi z siłą biegową. Czuję jednak, że jestem w zawieszeniu. To co mnie motywuje to cel. Zawsze i w każdej nawet najbardziej beznadziejnej sytuacji. Tak było na wiosnę. 8 maja wyszłam na pierwszy trening po prawie dwóch latach przerwy z jasno i wyraźnie postawionym celem. Wiedziałam, że chcę przebiec półmaraton w czasie poniżej dwóch godzin, wiedziałam dokładnie gdzie i kiedy. Wiedziałam też, że chcę zejść w biegu na 10km poniżej 50 minut, a w piątce poniżej 25 minut. Im więcej przeszkód stawało na mojej drodze, tym więcej miałam w sobie siły i samozaparcia.

01 września – Brzeszcze, 15km.  Chciałam go ukończyć poniżej 1:30, nie być ostatnią w kategorii i sprawdzić się na dystansie, któremu niedaleko do półmaratonu. Czas (1:17:05), samopoczucie podczas biegu i podium w pierwszym starcie – bezcenne doświadczenie.

16 września – Tychy,  10 km. Cel: poniżej 50 minut. Najgorsze moje doświadczenie biegowe. Byłam jak początkujący kierowca, uwierzyłam że mogę zbyt wiele. Pofrunęłam przez pierwsze 2 km i umierałam przez kolejnych 8. Nie wiem jakim cudem pobiegłam na 48:05. 

22 września – Chorzów, 5 km. Bieg nocny. Kameralny, raptem 47 uczestników. Ciemno, ślisko, z zabijającym podbiegiem i bez żadnego zająca przed sobą. Bez możliwości podglądu tempa. Cel: dać z siebie tyle ile mogę. Wybiegałam 23:26.   

07 października, Chorzów, 21km. Cały tydzień modliłam się o pogodę. Nie wyobrażałam sobie 21 km w deszczu. Nie wymodliłam. Lało, do tego temperatura spadła drastycznie. Start mnie zestresował. Już wiedziałam, że osiągnięcie celu początkowego mnie nie zadowoli. Chciałam więcej. Bałam się. Kompletnie nie wiedziałam jak rozłożyć siły. Jak zacząć. Każdy kilometr był walką o coraz lepszy czas. Było 1:46:23, czyli fantastycznie. A ja sobie po przekroczeniu mety pomyślałam „cholera 1:45 to byłoby coś!”.

Podsumowując sezon, planowałam śladem innych blogerów napisać trochę o śląskich medalach. Może nie są tak ładne jak te w dużych biegach, ale lubię każdy z nich. Zresztą nie tylko ja. Medale oprócz tego, że są pamiątką chwil i emocji, wydają fantastyczne dźwięki, kiedy biega się z nimi zawieszonymi na szyi. Sesja się nie udała, za to medale nabrały cech czysto użytkowych i zostały nową ukochaną zabawką.



Po podsumowaniu nadszedł czas na nowe cele. Wiem, że będzie to maraton. Wiem już gdzie. Czy normalne jest to, że samo ukończenie tego wymagającego dystansu nie jest dla mnie celem samym w sobie? Że chcę więcej, szybciej, lepiej? A może nie szarżować i przypomnieć sobie czym jest pokora? Przede wszystkim biegam, bo lubię. Ale biegam też, bo osiąganie celów daje niesamowitego kopa i satysfakcję. Nic tylko czas wziąć się  tematem za barki i podjąć decyzję nie tylko co i gdzie, ale jak chcę pobiec.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Siła biegowa po raz pierwszy.



W poprzednim planie treningowym siły biegowej zabrakło. Cały czas miałam ją w planie, ale jakoś się nie złożyło. Podobnie zresztą z ćwiczeniami wzmacniającymi i ogólnorozwojowymi, o jakimkolwiek dbaniu o zrównoważoną dietę nie wspominam, bo wstyd. Fakt , że i bez holistycznego podejścia do treningu udało mi się dopiec w pół roku od zadyszki po stu metrach do półmaratonu w tempie 5:03 min/km (co nadal mnie zadziwia), nie oznacza, że można tak sobie poczynać bezkarnie i bezkontuzyjnie na dłuższą metę. Dlatego tym razem zaczynam od budowania wytrzymałości, czyli biegania na niskim tętnie oraz od siły biegowej właśnie. Jeszcze zanim zaczęłam, stojąc w korku na Zakopiance i rozpamiętując jak to fantastycznie biega się po tatrzańskim lesie, użalałam się do średnio zainteresowanego tematem Męża, że gdzie ja niby mam biegać te podbiegi długie, średnie i sprinty, skoro prawie w ogóle nie robię krosów, bo wycieczka do lasu to dla mnie dłuższa wyprawa. Wymyśliłam sobie, że przecież mogę robić podbiegi na bieżni. Po pierwszym treningu łydki bolały mnie dwa dni, więc chyba nie jest to pomysł pozbawiony sensu, ale jak wytrzymać kilkadziesiąt minut biegając w jednym miejscu i wpatrując się w jeden punkt. Czy ktoś ma na to jakiś patent? Pytam najzupełniej poważnie, dla mnie jest to nie do przeskoczenia. Próbowałam z muzyką, audiobookiem, nawet z telewizją próbowałam i zawsze kończyło się tak samo. Totalną męczarnią
i odliczaniem do końca treningu. Z pomocą przyszedł podobno średnio zainteresowany Mąż. W niedzielne przedpołudnie kazał założyć biegowy out fit, okulary, których nie noszę i zabrał na spacer. Chwała mu za to. W odległości niecałego kilometra od domu mam mój mały biegowy  i podbiegowy raj. Chwała Katowicom za hałdy i tereny pogórnicze. Brzmi niewiarygodnie? Może i tak, ale mam pod domem 300m stok
o nachyleniu 10%,  100m o nachyleniu, które powoduje, że pod koniec muszę iść prawie na kolanach (paralotniarze ćwiczą tutaj starty), do tego górki i pagórki z możliwościami konfigurowania trasy 
z kilkunastoma różnymi podbiegami i zbiegami, a żeby tam dotrzeć mam spod domu trasę mam pod górkę, jeśli chcę to nawet po schodach.



Łydki to dopiero dzisiaj bolą. A gdzie sprinty, skipy i wieloskoki?






niedziela, 4 listopada 2012

Roztrenowanie

Wraz z półmaratonem skończył się plan treningowy i zaczęło roztrenowanie. 

Regeneracja jest jedną z podstawowych form treningu, regeneracja jest jedną z podstawowych form treningu…, powtarzałam sobie jak mantrę od pawie trzech tygodni. Na początku może i było całkiem przyjemnie. Odkryłam na nowo jak to jest truchtać  bez gonienia celu, zbierania płuc z asfaltu i wstawania o świcie. Fajnie, ale ile tak można? Wytrzymałam całe zaplanowane cztery tygodnie, ale chyba tylko ze względu na nieszczęsne rozcięgno (nie boli już :) hurra! ) i kolejne przeziębienie. Na pewno nie był to czas stracony i zapewne zaprocentuje  w nadchodzącym sezonie, zmniejszy ryzyko kontuzji i pomoże mi uniknąć przemęczenia i utraty motywacji. Problem w tym, że ja odpoczywam  i regeneruję się biegając właśnie. Jak się odciąć od endorfin od których jest się kompletnie uzależnionym? Jak radzić sobie z chandrą? Jak zrezygnować z tego kawałka czasu, który mam tylko dla siebie - tak gdzieś na 20km, albo dziesiątym powtórzeniu cztery setki, kiedy nie mam już siły myśleć kompletnie o niczym, tylko biegnę. Nie jest to proste. Co robić, aby nie zwariować?

  1. Można czytać jak biegają inni i zazdrościć.
  2. Można nabywać wiedzę teoretyczną, czego efekty na blogu niebawem.   
  3. Można spróbować różnych zumb, stepów i aerobików, które wbrew pozorom przypominają o mięśniach, o których nie miało się pojęcia. Można sobie obiecać, że zakupi się rower tak szybko jak się da.
  4.  Można przyzwyczajać się do myśli o przygotowaniach do celu biegowego, który natrętnie siedzi z tyłu głowy i odciska piętno w kształcie pięknej litery M.
Tak, myślę o tym. Dosyć intensywnie. Jak wymyślę co , jak i kiedy to zamelduję na pewno. A na razie praca u podstaw. Budowanie wytrzymałości i siła biegowa to mój plan na nadchodzące tygodnie. Już sama świadomość, że mam jakiś plan powoduje, że śpię spokojniej :)