wtorek, 10 marca 2020

Z cyklu: Matka też człowiek.


Każdego dnia powtarzam, że matka też człowiek.  Mówię o tym głośno i wyraźnie. Mówię moim koleżankom, kiedy skarżą się, że już nie mogą wytrzymać albo kiedy osiągają stany, które trudno nazwać inaczej niż czyste szaleństwo. Przypominam im o tym, kiedy w całym tym szaleństwie zapominają o sobie. Mówię to moim dzieciom, które czasem widzą we mnie tylko swoją satelitę (żeby nie nazwać tego bardziej dosłownie służącą i sprzątaczką).  Mówię to sobie. Każdego, ale to dosłownie, każdego dnia. A i tak czasem zdarza mi się sobie nie uwierzyć…

Dwa tygodnie temu.
Omawiam ze starszym synem plany na niedzielę. Umawiamy się na całe popołudnie razem. Rano w planie trening i przygotowanie obiadu. Pełna akceptacja i zrozumienie ze strony dziewięciolatka. On też ma swoje plany. Zakładam legginsy i… zrozumienie, o niespodzianko!, zamienia się
miałczenie.

- Mamo, idziesz na trening? Nieee idź…
- Hej, przecież się umówiliśmy. Teraz trening i obiad, potem czas dla nas, taki jak będziesz chciał.
- Dobrze, ale nie idź.
- Dlaczego?
- Nie wiem.
- Przecież i tak chciałeś rano pograć na konsoli.
- No.
- To co, ja mam siedzieć obok i patrzeć?
- Mogłabyś.

No nie. Nie mogłabym.

To jest ten moment, kiedy muszę jemu, ale też sobie (a może przede wszystkim sobie) powiedzieć głośno, że matka też człowiek…
Pytam co lubi robić. Patrzy nam  mnie i wywraca oczami. Dobrze wie, do czego zmierzam. Oczywiście, że wytłumaczę mu, że każdy ma prawo mieć swoje zainteresowania i każdy ma prawo mieć chwilę dla siebie. Bez ogródek mówi, że on nie zrezygnowałby ze swoich przyjemności. Wygląda jakby zrozumiał. Włącza konsolę. Turboszczęśliwy, bo dawno nie było okazji. Ja zadowolona, niemal mówię głośno: „Robisz to dobrze, dziewczyno! Yeah”.  W atmosferze triumfu wychodzę na trening.


Ten post mógłby się tutaj skończyć. Wytłumaczyłam dziewięciolatkowi, czym jest pasja i czas dla siebie. Każde z nas jest uśmiechnięte i zadowolone. Po raz kolejny moje moja wiara w to, że matka też człowiek znajduje potwierdzenie w rzeczywistości.

Nie tym razem.
Biegnę. Kilometr. Dwa. Trzy. Wyrzut sumienia coraz większy. Kurczę, przecież on nie chciał, żebym szła. Co ze mnie za matka? Przecież to tylko głupi trening. Mogłam go odpuścić. Głupia. Przecież to nie bieganie jest najważniejsze. Mogłam przecież posiedzieć i patrzeć jak gra… Powinno mi to wystarczyć. Wiedziałabym co robi. On wiedziałby, że jestem przy nim (albo nie zwróciłby na mnie uwagi…).

Wracam w połowie treningu. Uczucia mam bardziej niż mieszane, ale wracam. Choć to mało powiedziane. Gnam to tego domu na złamanie karku. Wpadam zdyszana.

- Wróciłam! Wró-ci-łaaam!!! To co robimy jak skończysz grać?
- Już? Już wróciłaś? Wiesz, teraz chciałbym poczytać tą nową książkę…

Kurtyna.
Mogłabym tutaj spróbować powiedzieć coś co wydaje mi się mądre. Tylko po co? Jestem tylko zwykłą dziewczyną, która próbuje być zwykłą, dobrą matką dla dzieci i dobrą sobą dla siebie. Raz wychodzi lepiej, innym razem wcale. I co z tego? To jest ok. Cały milion fakapów, rozterek  i rozczarowań przede mną. Tak samo jak co najmniej drugie tyle zachwytów, wspaniałości i sukcesów.
W byciu matką.
W byciu kobietą.
W byciu człowiekiem.