Przełom roku można lubić albo nie. Można odciąć się grubą
krechą od tego co było i wystartować
z symbolicznym nowym rokiem, można też chować się pod kołdrą przed tykającym jak bomba zegarowa czasem. Ważne, że jest wybór. Można też starać się żyć tak, aby uciekający czas nie wywoływał epilepsji. Nie marnować czasu na pierdoły, nie zamartwiać się duperelami, nie truć rzeczami na które nie mamy wpływu. Zamiast wyrzutów, że coś poszło nie tak, następnym razem zrobić to po prostu lepiej i przede wszystkim robić jak najczęściej to co kochamy najbardziej. Proste.
z symbolicznym nowym rokiem, można też chować się pod kołdrą przed tykającym jak bomba zegarowa czasem. Ważne, że jest wybór. Można też starać się żyć tak, aby uciekający czas nie wywoływał epilepsji. Nie marnować czasu na pierdoły, nie zamartwiać się duperelami, nie truć rzeczami na które nie mamy wpływu. Zamiast wyrzutów, że coś poszło nie tak, następnym razem zrobić to po prostu lepiej i przede wszystkim robić jak najczęściej to co kochamy najbardziej. Proste.
Nie napisałam tego, żeby tu nagle po kilku miesiącach ciszy
zupełnej truć banałami. Napisałam, żeby było i kłuło w oczy. Mnie przede
wszystkim. Zwłaszcza, kiedy przyjdzie mi do głowy robić inaczej niż napisałam
wyżej.
2014 to był dobry rok. Może i było trochę (albo i dużo) za
dużo pracy i stresu, za mało trenowania i przynoszących radochę osiągniętych
celów, ale to przecież można wcale nie tak trudno zmienić.
Było za to coś, czego
zmieniać nie zamierzam: 69 cudownych dni spędzonych tu i tam, w pięknych miejscach, z najlepszymi ludźmi,
dni poświęconych na to, co uwielbiam: góry (48!!! dni), bieganie, nowe miejsca,
a to wszystko z Chłopakami moimi. To jedna piąta roku. Jak mi się to udało nie
wiem, ale mam zamiar to powtórzyć. Pięknie było. I co z tego, że teraz już wiem,
że nie dorobię się nigdy, no bo jak? Przecież im więcej zarobię, tym więcej
mnie nie będzie w domu… Dobrze mi z tą myślą. Teraz trzeci tydzień siedzę
uziemiona w domu, oglądam zdjęcia i gęba mi się śmieje. Tego, co było nie
zabierze mi już nikt. Kilka miesięcy
temu pisałam tutaj o chwilach idealnych i o tym, że trzeba robić tak, żeby była
ich cała fura. Ameryki nie odkryłam, wiem, ale moją furę mam.
Ja , sama!, na środku Czarnego Stawu Gąsienicowego. Do tego
podczas treningu biegowego. Uwielbiam wracać do tego.
Ja, sama!, o poranku w beskidzkim, czasem tatrzańskim lesie.
Coś co rok temu by się nie wydarzyło. Dziś to jedne z najlepszych momentów
minionego roku, kiedy po prostu wsiadałam do auta nad ranem, żeby pobiegać sama
w lesie, zmasakrować się na Skrzycznem, Klimczoku czy drodze do Murowańca, bez
medali i rekordów. Tylko tak po prostu.
Albo to. My, sami!, na Zawracie. Do tego mgła, groza i
adrenalina. Było pięknie, choć wcale niewesoło, kiedy buty do biegania ślizgały
się po zalegającym śniegu, a śnieżyca przy Zmarzłym Stawie, pozwoliła uwierzyć,
że można się zgubić w naszych pięknych Tatrach.
Mogłabym tak co najmniej 48 razy, tyle ile w dni w górach, tyle
wymagających ochów i achów wspomnień by się znalazło.. Nie przeszło mi. Oprócz
samego bycia w nich czy biegania, jest jeszcze jedna niesamowita rzecz –
słuchanie jak trzylatek mówi: „chodźmy tam wyżej, tam będzie piękny widok”. Zwłaszcza jak
udaje mi się połączyć trening z byciem z chłopakami, a w ubiegłym roku,
szło to całkiem nieźle. Wspólne wypady biegowo-rowerowe po dolinach, wspólne
wycieczki górskie – chłopaki kolejką do góry, ja biegiem. To wszystko da się
połączyć. Może i zawaliłam realizację
planu treningowego, zadowolona z tego powodu nie jestem, ale frustrować się nie
zamierzam. To był dobry rok, biegowo też.
O planach na nadchodzący
rok za to nie ma co pisać. A jeszcze kilka tygodni temu było działo się w mojej
głowie i w mięśniach też. Trzy tygodnie nad morzem w zasadzie bez biegania, bo
tylko prze kilka dni byliśmy w trójkę, potem nie było już jak. Ale jak się nie
ma co się lubi, to można… polubić basen na przykład. Trzy tygodnie równa się
około 30 godzin na basenie, z czego znaczna część sam na sam z Młodym
zaopatrzonym w kółka, motylki i inne wynalazki w rytm tam i z powrotem. Oszaleć
można. I oszalałam chyba, bo od tego kręcenia się tam i z powrotem, przeszło mi
nawet przez myśl, że może jakiś TRI kiedyś (ja to napisałam???). Kto to wie?
Trzy tygodnie nad morzem to też 20 popołudniowych drzemek Młodego, podczas
których uczyłam się z TRX-em mięśni, o których dawno zapomniałam. Tak, chyba
nigdy nie spędziłam tyle czasu na ćwiczeniu mięśni głębokich, stabilizacji, ale
też siły. Za każdym razem, jak cała trzęsłam się przy desce bokiem, tyłem i
czym tam jeszcze, widziałam siebie jak drałuję jak czołg pod górę albo jak lecę
w dół zimą w Karkonoszach albo latem w Tatrach…
A teraz trzeci tydzień siedzę i nic nie robię. Takie życie
kolorowe. Nic to. Jakoś to ogarnę.
Trzymam kciuki za Twoje bieganie !!
OdpowiedzUsuńUwielbiam posty z taką dawką zdjęć. Tym bardziej, gdy są na nich góry i aktywne osoby takie jak Ty! Powodzenia w bieganie, szczególnie po górach!
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
fitfunmamarun.blogspot.com
Cudowne zdjęcia, cudowne życie;)
OdpowiedzUsuńCzasami warto zaakceptować jakiś przestój, żeby potem znowu ruszyć z powerem ;)
OdpowiedzUsuńSuper! Powodzenia!
OdpowiedzUsuń