Dwa tygodnie zbierałam się po
Biegu Marduły. Przez czternaście dni popadałam ze skrajności w skrajność. Od radości, że się udało, aż do poczucia
porażki. Nie mogłam się zdecydować do dziś.
Dziś już wiem, ale żeby wiedzieć,
musiałam w Tatry wrócić…
Tatry i Bieg Marduły były marzeniem i gdybym tak
potraktowała ten start, to nie mogło być lepiej.
Wieczór przed kończę niezwykłego
„Ultramaratończyka” Deana Karnazesa. Czytam o fenomenalnym biegaczu i
fenomenalnej sile pokonywania kryzysów. Kiedy budzę się rano na mojej ręce wypisany
długopisem ląduje fragment cytatu z książki „To ma boleć!”. Jadę na start z
bojowym nastawieniem do walki. Celem numer jeden jest ukończyć bieg w limitach
czasowych, ale mam zamiar zrobić to tak, żeby było jak najlepiej i po cichu
przeliczam czasy. Jestem tak skupiona, że kontakt ze mną jest co najmniej
średni. Mąż szybko zostawia mnie samą,
odpuszczam też przedstartowe pogawędki ze znajomymi. Myślę o tym, że chcę już
być na trasie.
Ustawiam się tam, gdzie moje
miejsce w szeregu i obstawiam tyły.
Pierwsze dwa
kilometry asfaltem ciągną się niemiłosiernie, ale jeszcze bardziej ciągnie się
podbieg, a raczej podejście na Nosal. Stoję w korku już od pierwszego stopnia i
trochę żałuję, że jednak nie ustawiłam się nieco bliżej linii startu.
Zwłaszcza, kiedy słyszę pytania o to, czy ktoś wie czy dalej będzie łatwiej? Poważnie?!
Mogłam biec jak On, Marcin Świerc nie miał problemu z tłokiem na szlaku :) Fot. R. Pacoń |
Stawiam nogę za nogą i irytuję się, bo chcę i
mogę szybciej. A potem wtaczam się na szczyt, jedno krótkie spojrzenie i jestem
w innym świecie. Góry w porannym, dopiero obudzonym słońcu są przepiękne. Jedno
spojrzenie i wszystko wydaje się prostsze,
codziennie przecież wystarczy otworzyć oczy i cieszyć się życiem. Tylko tyle.
Zaczyna się
zbieg. Najpierw oczekiwanie w kolejce na zejście, a potem w drogę. Po
frustracji ani śladu, teraz jest już tylko miejsce na zabawę. Nic nie daje
takiego poczucia wolności jak zbieganie. Te chwile, kiedy rozpędzasz nogi, nie
napinając się przy każdym kroku, kiedy dostosowujesz się do podłoża, które
napotykasz, kiedy stykasz się z nim tylko na sekundę, żeby pofrunąć dalej. Było
pięknie. Przynajmniej do czasu, kiedy wszystko się zmieniło. Chwila nieuwagi. Nadwyrężona, niedoleczona
kostka i po zabawie. Jeden fałszywy krok i do końca biegu biegłam z bólem.
Podbieg na
Halę Gąsienicową nieoczekiwanie i sama nie wiem kiedy zmienia się w podejście.
Ten fragment trasy rozczarował mnie bardzo. Dwa miesiące temu wbiegłam do
samego końca. Co się stało tym razem,
nie wiem. Chyba jak zwykle nawaliła głowa. Wszyscy szli, też szłam, chociaż
wtedy mogłam jeszcze biec…
Od Przełeczy
między Kopami do Czarnego Stawu Gąsienicowego to zupełnie inna bajka. Wiatr we
włosach, uśmiech na twarzy i szczęście, że jestem tu gdzie jestem. Biegnie się w
miarę lekko, a każde spojrzenie na otaczające szczyty tylko dodaje skrzydeł. Niesie
mnie tak, że z udaje mi się lekceważyć narastający ból żołądka i kompletnie
zatkane zatoki.
Dobiegam do
stawu i cieszę się jeszcze bardziej. Myślałam, że bardziej się już nie da, ale
to miejsce tak na mnie działa. Jest magiczne.
Ciężko było się nie odwracać. Fot. A. Tomczyk |
Krótkie
spojrzenie w górę na Przełęcz Karb
przyprawia mnie o zawrót głowy. Wspinaczka krok za krokiem w upale nie
należy do najprzyjemniejszych, ale staram się nie zwalniać. Do przodu i do
góry, krok za krokiem, na tyle szybko na ile pozwala mi przeszywający ból
żołądka. Otwieram żel, ale chowam go z powrotem, nie dam rady nic przełknąć.
Zapominam o nim na chwilę, kiedy jestem na szczycie. Wspaniały widok chce zatrzymać
choć na chwilę, ale cudowny doping wolontariusza sprawia, że wszyscy zaczynamy
biec J
Fot. J. Bogucki |
W
moim przypadku w przypadku zbiegu z Karbia to niestety trochę za dużo
powiedziane, bardzo chciałam skończyć bieg, więc nie szarżuję już, kostka wystarczająco
mocno daje o sobie znać.
I znów nie
wiem kiedy i jak, zostaję sama w najpiękniejszej dolinie w jakiej byłam. Od
stawu do stawu, z kamyczka na kamyczek, tylko ja w otoczeniu majestatycznych
gór. W tym momencie jestem już świadoma, że jestem w niemałych tarapatach, ale
siła gór uspokaja, więc po prostu biegnę i znów się cieszę. W górach wszystko
wydaje się prostsze.
Przynajmniej do czasu, kiedy trzeba się z górą zmierzyć.
Podejście na Przełęcz Liliowe to walka z samą sobą, to walka o każdy krok. W
głowie miałam tyko trzy słowa: nie zatrzymuj się, nie zatrzymuj się. Doganiam kilka
osób, które minęły mnie na zbiegu, kalkuluję czas i zastanawiam się co zrobić,
aby zdążyć i zmieścić się w limicie na Kasprowym. Ani chwili nie wątpię, że to
zrobię, choć minuty uciekają niemiłosiernie szybko. Doganiam dziewczynę, która
próbuje zatrzymać mnie, mówiąc, że to już nie ma sensu, że na pewno nie
zdążymy. Jakbym dostała obuchem w głowę. Jak to? Jak to się mogło stać? Płakać mi
się chce, ale idę i już się nie zatrzymuję. Powinnam tej dziewczynie
podziękować, bo gdyby mnie nie wkurzyła, to pewnie nie miałabym siły
przyspieszyć. Wdrapuję się na przełęcz, biegnę, choć wydaje mi się jakbym stała
w miejscu, Kasprowy nie chce się przybliżyć ani trochę. Do limitu pozostały już
tylko minuty. Biegnę, łzy cisną się do oczu. Kiedy dobiegam do punktu z wodą i
słyszę, że punkt kontrolny jest u samej góry, łzy przestają po prostu cisnąć
się do oczu, lecą ciurkiem i nie chcą się zatrzymać. Biegnę do góry. Nie wiem
skąd mam siłę, ale cisnę ile sił w nogach. Jestem, udało się. Zmieściłam się w
limicie czasowym jako ostatni sklasyfikowany zawodnik. Siadam. Oddycham. Znów
jestem szczęśliwa. Nigdy tak nie walczyłam, opłaciło się.
Walczę. Fot: R. Pacoń |
To co było
potem, to kolejna cudowna rzecz w biegach górskich. Ludzie. Słyszę „Wstawaj, musimy zbiec na dół”. Idę, nie
zastanawiając się kto mnie woła. Nieoczekiwanie zbieg i dotarcie do mety,
zamieniło się w przemiłe, towarzyskie spotkanie. Gorące podziękowania i pozdrowienia
dla Andrzeja i Mirka, dzięki którym dotarłam do mety cała i szczęśliwa.
Pamiętam, że
mówiłam chłopakom, że nigdy nie sądziłam, że będę cieszyć się z ostatniego
miejsca (finalnie byłam przedostatnim sklasyfikowanym zawodnikiem, po drodze do
mety udało mi się wyprzedzić jedną osobę, dwadzieścia pięć osób nie zmieściło
się w limicie). Pamiętam, że mówili, że powinnam się cieszyć. I cieszyłam się.
Bo to przecież Bieg Marduły. Bo kostka. Bo żołądek. Bo zatoki. Bo za mało
treningów. Potem emocje opadły i zaczęłam myśleć, że przecież mogłam zrobić to
lepiej. Zamykanie stawki wcale nie jest fajne. Start nabrał dla mnie
słodko-gorzkiego smaku.
Potrzebowałam
chwili i powrotu w Tatry, żeby odzyskać właściwy punkt widzenia. Wczoraj na Świnicy i Zawracie, najpierw znów podziwiając
piękno Gór, a potem walcząc o każdy kolejny krok, pośród bijącego śniegu i
zawieruchy, na odcinkach, gdzie łańcuchy wciąż przykryte są śniegiem, łzy znów z
niemocy cisnęły się do oczu. I znów nie miałam wyjścia, trzeba było zacisnąć
zęby i w swoim tempie, krok za krokiem tym razem podążać na dół.
A tak było wczoraj na Świnicy. |
Czytałam z wypiekami na twarzy; gratuluję walki do ostatnich metrów.
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
UsuńOgromne gratulacje! :) Walczyłaś do końca i na pewno to nie pójdzie na marne.
OdpowiedzUsuńSama też rok temu, zamykałam stawkę...a wręcz nie zmieściłam się w limicie (walczyłam z kontuzją) na Złotym Półmaratonie w Lądku Zdrój. Wszystko jest po "coś" :)
Dokładnie tak. Dziękuję.
UsuńGratuluję, z całego serca gratuluję! Piękna walka do samego końca!
OdpowiedzUsuńP.S. widoki są po prostu obłędne!!!!
Dzięki wielkie!
UsuńSuper relacja. Masz wielkie samozaparcie, ze dałaś rady. Miejscem bym się nie przejmował, następnym razem będzie lepiej. Najważniejsze to że się walczy do samego końca.
OdpowiedzUsuńDzięki :)
Usuńnaprawdę ciekawie piszesz o swojej pasji :) pozazdrościć samozaparcia! pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńpozdrawiam :) i powodzenia w kolejnych biegach!
OdpowiedzUsuń