Od kiedy pogodziłam się z myślą,
że sztywne plany treningowe nie są dla mnie, trenuje mi się lepiej. Ponieważ
ostatnio nie startuję, wpływu na formę ocenić nie potrafię niestety. Albo i stety.
To się jeszcze okaże. Może bym i chciała się sprawdzić, ale nie po drodze mi. Kiedy poświęcasz kilka, kilkanaście godzin tygodniowo na swoje własne,
osobiste pasje, pozwalasz na pasje
swojej połówce, wychowujesz trzylatka, pracujesz na etat w korpo, na głowie masz dom, to wcześniej czy
później uczysz się dwóch rzeczy. Organizacji czasu po pierwsze i kompromisu po
drugie. Kompromis jest dla mnie sztuką
odpuszczania tego co mniej ważne.
Działa to całkiem nieźle. Ciągnie mnie do życiówek i startowej adrenaliny, ale na
razie wybieram góry i święty spokój. Miesiąc w miesiąc przebiegam ponad
200 km, co do tej pory nie zdarzało mi się nigdy, więc może jednak jakiś efekt
treningowy się pojawi. Jakoś to idzie, z tygodnia na tydzień. Logistyka opanowana do
perfekcji, zjadacze czasu wyeliminowane, wspólne spędzanie czasu
wykorzystywane na maksa. Myślę sobie: daję radę, ogarniam to wszystko jakoś,
zajebista jestem. Do czasu oczywiście…
Wystarczy, że jedna rzecz pójdzie nie tak
i znów zaczyna się gimnastyka, wypadnie druga rzecz - pojawia się frustracja,
leci trzecia i jest załamka. Chore dziecko (w pakiecie z nieprzespanymi nocami),
chora opiekunka, maż ma najważniejsze w roku dwa tygodnie w pracy (czytaj poza
domem od siódmej do siódmej przynajmniej), ja zawalona robotą, a Bieg Marduły
za niecałe 30 dni. Co robić i jak biegać?
Żeby biegać, kiedy jest jasno, musiałabym wracać z treningu przed wyjściem
do pracy małżonka, czyli o 6:30. To oznacza pobudkę mocno przed 5:00. Kiedyś tak
potrafiłam, teraz uważam, że dobry sen to jeden z sekretów dobrej regeneracji, a poza tym nie mam siły zwlec się z łóżka o świcie. Oczywiście planuję, że tym
razem muszę to zrobić. Przypominam sobie książkowe historie wszystkich
dzielnych amatorów i wielkich sportowców, motywuję się jak mogę, a wychodzi
tak:
W poniedziałek śpię. W trakcie dnia sztanga
w dłonie i dynamiczna siła nóg w 40 minut.
Wtorek nie śpię. Całą noc walczę z
kaszlem młodego. Na trening nie idę.
W środę śpię. Czas na trening znalazł się
po 22:30. Skąd wzięłam siłę – nie wiem. Wymówkę miałam idealną, żeby nie
biegać, przecież boję się kiedy jest ciemno. Na szczęście moja klatka schodowa
to 160 stopni. Machnęłam 8 razy i poszłam spać.
W czwartek nawet się budzę, ale i tak nie
wstaję. Wyrywam się w trakcie pracy na trzy trzykilometrówki. Udało się zrobić
jedną z kawałkiem, zanim telefon zaczął się przegrzewać. Dupa. Na szczęście
tak mnie wkurzyli, że po południu musiałam się wyrwać znowu. Po drodze
zgarnęłam Ewę i zaliczyłyśmy kilka kilometrów nie tak znów wolnego rozbiegania
w rozśpiewanym parku.
W piątek zwycięstwo. Wstaję z budzikiem.
Ubieram się i już mam wyjść, kiedy słyszę „Mamo gdzie idziesz?”, chwilę potem „Nie
idź, proszę”. Pertraktujemy trochę i robi się 6:30, mąż się lituje, idzie do
pracy godzinę później, bawi się z Młodym, a ja zmykam na 8 kilometrów
przetruchtanych w słoneczku.
Cały tydzień udało mi się jakoś
przetrwać dzięki wizji sobotniego biegania w Szczyrku. Trasa i plan wycieczki
ułożony. Ja biegam, mąż jeździ na rowerze, babcia przychodzi do wnuczka.
Najpierw dzwoni babcia, że przeprasza i że coś jej wypadło. Potem mąż, że jednak
pracuje. Opcji zostawienia dziecka w sobotę z opiekunką w ogóle nie biorę pod
uwagę. Mogę albo załamać ręce, albo zrobić swoje. Mąż idzie do pracy na 13:00,
mam przecież pół dnia. Chwilę biję się z myślami, bo ja sama w lesie to z
zasady nie jest dobry pomysł. Najczęściej za każdym drzewem widzę dzika albo
jakieś inne potwory, a każdy trzaska powoduje, że staję na baczność i udaję, że
mnie nie ma. Tak mam, albo miałam jak się okazuje. Dłużej musiałam przekonywać
męża niż siebie, że dam sobie radę.
W sobotę wstałam o 4:30 bez budzika!!! Piękne słonko, szybka
kawka, śniadanko, sprawdzenie czy mapa na pewno jest w plecaku i w drogę. Wskakuję do samochodu, wyjeżdżam z parkingu i
zaczyna lać. I to jak! Myślałam, że wycieraczki nie nadążą zbierać wody. Wracać
się, nie wracać? Z cukru przecież nie jestem, jadę. Padało całą drogę. Przestało
jak tylko wjechałam do Szczyrku. No, to na pewno jest dobry znak. Trochę
dziwnie tutaj jak jest tak pusto, ale jak ma być o 7 rano? Wysiadam z samochodu,
włączam garmina i biegnę. Zanim skręcam na szlak patrzę w górę i wizualizuję
trasę. Spod Urzędu Gminy niebieskim szlakiem na Skrzyczne, potem zielonym szlakiem
na Malinowską Skałę, następnie czerwonym na Przełęcz Salmopolską i
dalej do przełęczy Karkoszczonka i w górę na Klimczok. Razem 28,5km i
1500 m w górę. Według mapy 9,5h turystyki pieszej, ale wiadomo biegiem będzie
szybciej. Nie liczyłam na to, że przebiegnę całość, ale chciałam jak najdłużej
podbiegać do polany Jaworzyna. No i podbiegłam może z 400 metrów zanim odezwały
się łydki. Zatrzymałam się, zrobiłam piękne zdjęcia i ruszyłam dalej.
Mogłam się frustrować i wkurzać,
albo dać z siebie tyle ile potrafię jednocześnie ciesząc się treningiem. Na
bieg w trupa będzie przecież czas całkiem niedługo. Jakoś poszło. Podbiegałam
tym samym szlakiem co za pierwszym razem kilka tygodni temu i było lepiej niż
wtedy. Od Jaworzyny biegłam trasą narciarską, która wznosiła się do szczytu
bardzo łagodnie. Wyszło z jednym krótkim przystankiem na fotki.
Swoją drogą, na
Bieg Marduły wezmę chyba jakiś stary telefon bez aparatu (bez telefonu mąż mnie
nie puści), bo jak znam siebie zamiast naparzać, zdarzy mi się zatrzymać,
podziwiać i próbować uwiecznić chwilę. Na szczycie żywej duszy, od razu ruszam
dalej. Od Skrzycznego do Malinowskich skał biegnę granią. Na horyzoncie długa
droga, jak z najpiękniejszych motywujących do biegania fotek, po lewej i po
prawej lasy i góry w różnych odcieniach zieleni, chmury grające swoje własne
przedstawienie no i ja z moim bieganiem.
Czuję się jakbym miała skrzydła, w
dużej mierze to dlatego, że trasa cały czas prowadzi nieznacznie w dół więc
biegnie się wspaniale, ale fajnie jest też cieszyć się myślą, że gdyby nie
bieganie na pewno nie byłoby mnie tu i teraz. Dla takiej chwili warto wstać o
4:30 i przełamać wszystkie swoje strachy i obawy. Nawiasem mówiąc ani razu nie
poczułam się nieswojo na trasie, niczego się nie wystraszyłam, nie panikowałam J Odcinek od
Malinowskich Skał do Przełęczy Salmopolskiej był całkiem niezłym treningiem
zbiegania, chociaż nie wiem ile będę musiała ich pokonać, żeby nie wyglądać jak
łamaga i odważyć się puścić w dół…
Druga część trasy, po
przekroczeniu drogi łączącej Szczyrk i Wisłę jest jak rollercoster. Co chwilę
pokonuję kilkudziesięciometrowy podbieg, żeby zaraz zbiec kilkadziesiąt metrów
w dół i tak nie wiem ile razy. Nie czuję zmęczenia, na podbiegach przechodzę do
marszu kilka razy. Z lewej strony widoki na Wisłę i Ustroń, po prawej na
Skrzyczne i całą grań, którą przebiegłam.
Dobiegam do Chaty Wuja Toma i
spoglądam w górę na Klimczok, który jest jakieś 400 metrów nade mną. To byłoby idealne
zakończenie tego treningu, długi i mocny podbieg na zmęczonych nogach. I tutaj
wracamy do rzeczywistości. Nie mam już czasu, żeby wbiegać na górę. Proza
życia. Trochę mi smutno, ale chyba lepiej się cieszyć z tego, że udało mi się
przebiec w górach 25 km, niż smucić tym, że zabrakło czasu na ostatnie 3,5 km?
wow. super!
OdpowiedzUsuńSuper zdjęcia -aż się chce tam zaraz pobiec. No i fajny post, taki życiowy. Gdybyśmy mieli dodatkowe 5 godzin na dobę tyle rzeczy byłoby prostsze, ale jak musisz wykrajać z tego co jest czas na takie treningi to owszem jest ciężko, ale za to jaka satysfakcja. A tak w ogóle to myślę że spokojnie dasz radę na Mardule :)
OdpowiedzUsuńTak, te 5 godzin zdecydowanie ułatwiłoby sprawę, przynajmniej do czasu wzięcia na siebie jeszcze więcej ;) Marduła zbliża się wielkimi krokami i strach mi spogląda w oczy, ale jak się powiedziało A to trzeba i B...
Usuńcudne widoki :) rewelacyjny opis z tego kapitalnego biegania :) Alu zazdroszczę Ci;) Na Bieg Marudy będziesz gotowa, a ja będę ściskał kciuki ! obiecuję :) pozdrówka :)
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
UsuńSuper zdjęcia, aż chce się tam pobiec i pochłonąć się w całości naturze i pięknemu krajobrazowi ! Pozdrawiam !
OdpowiedzUsuńTeż kilka razy zdarzyło mi się, że dzieciaki ściągały mnie "na ziemię", gdy już stałem w progach startowych. to, życie biegającego rodzica ;-) powodzenia na Mardule!
OdpowiedzUsuńDzięki, przyda się :)
UsuńTo jakiś kosmos co ty piszesz;))
OdpowiedzUsuńKawał dobrej roboty!
Ja biegam, ale nie tak jak ty oczywiście... Ja chodzę po górach...ale żeby tak biegać o górach jak kozica górska to jestem w szoku ;))
Brawo!