Hop, hop, hop… z kamyczka na kamyczek… Chwila, kiedy przeskakuję z jednego na drugi,
kiedy decyduję o kolejnym kroku to tylko ułamek sekundy, ale mam wrażenie, że
trwa znacznie dłużej, że czas się zatrzymuje. Frunę. Czuję,
że mogę wszystko. Ta perfekcyjność i ulotność chwili, tak pięknej, że nie da
się jej opisać, jest najpiękniejsza w
bieganiu po górach. Warto było się męczyć, by pofruwać chociaż przez moment.
Droga do tej chwili była
wyjątkowo delikatnie mówiąc frustrująca. Czekałam na ten wyjazd bardzo, ale
kiedy dzień wcześniej wyszłam z pracy przed północą, szczerze wątpiłam, że
wstanę rano. Nawet nie nastawiłam budzika. Nie potrzebowałam go jednak.
Najtrudniejsze było otwarcie oczu, potem pomyślałam sobie, gdzie mogę być za
kilka godzin i poszło z górki. Nigdy jeszcze nie spakowałam siebie i
chłopaków tak szybko. W godzinę od pobudki odstawialiśmy już Młodego na wyczekiwany dzień u Babci.
Wyjechaliśmy nieco ponad godzinę później niż zakładały plany, a doo Zawoi zawsze jest długo, daleko i w
korkach. Nie inaczej było i tym razem. Po drodze obiecałam sobie, że już nigdy
i nigdzie w majówkę. To, co zastaliśmy na Krowiarkach i potem na szlakach tylko
utwierdziło mnie w tym przekonaniu. Mojemu Mężowi brak miejsca parkingowego
pomógł podjąć decyzję co do wycieczkowych planów. Pierwotnie mieliśmy przejść
do Perci Akademików ze znajomymi, żeby potem się rozdzielić, ale skończyło się
tak, że oni wyszli w górę godzinę przed nami, a mój ślubny uciekł przed tłumem
na Mosorny Groń pośmigać na rowerze (gdyby ktoś pytał: rower to bagaż pierwszej potrzeby, zawsze
czeka na niego złożony w bagażniku).
Zostałam sama z Królową Beskidów i milionem
ludzi na szlaku. Tak bardzo paliłam się do biegania, że zrobiłam coś, czego już
nigdy nie powtórzę. Ruszyłam prosto na czerwony szlak, w górę bez rozgrzewki. Łydki
paliły mnie tak, że po 100 m w pionie byłam przekonana, że zaraz będzie po
wycieczce. A to dopiero pierwsze 100 z
ponad 700 m podbiegu…Mądre to nie było. Przeszłam do marszu, żeby zaraz
zatrzymać się i porządnie rozciągnąć. Byłam zła i sfrustrowana, bo nie tak
miało być. Miało być pięknie. Miałam pięknie treningowo wbiec na szczyt, a nie
urządzać sobie marszobiegi. Ruszyłam wolniej, ale i tak męczyłam się prawie do Sokolicy. Im wyżej,
tym było mi łatwiej. Prędkości nie powalały, ale starałam się jak najwięcej
czasu spędzić w biegu, choć miejscami korkowało się tak, że miałam przymusowe
odpoczynki. W sumie może to i dobrze, ale im bliżej byłam szczytu, tym więcej pary było w nogach i więcej uśmiechu na twarzy.
Na szczyt dotarłam po godzinie z
kawałeczkiem. Liczyłam na łaskawość pogody i widok na Tatry, ale się
przeliczyłam. I tak królowa Babia była dla
mnie bardziej łaskawa niż poprzednim razem, kiedy na szczycie zastałam mgłę
gęstą jak mleko: klik. Tym razem coś tam widać, wiatr hula, ale głowy nie urywa,
temperatura też jest znośna. Nie dane mi było niestety cieszyć się spokojem, na
górze było jak w ulu, na moje oko z kilkaset osób. Przycupnęłam za kamyczkami i
czekałam na znajomych, którzy jak się okazało dotarli prawie pół godziny po
mnie.
Szybka herbatka, żeby się ogrzać i ruszyłam dalej.
Wstępny plan zakładał zbieg
czerwonym szlakiem do Markowych Szczawin i powrót Percią Akademików, ale
doznałam olśnienia i ruszyłam w kierunku Małej Babiej. Zejście z Diablaka i
dalszy zbieg były pozytywnym zaskoczeniem. Poprzednim razem kiedy byłam tutaj,
każdy kamień i każdy krok napawał mnie strachem, a teraz mogłabym lecieć,
oczywiście gdyby nie tłumy przewalające się szlakiem. Nie zliczę ile razy
użyłam słów „przepraszam” i „uwaga”.
Wszystko zmienia się jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki, kiedy tylko zmieniam szlak i zaczynam podbieg na Małą
Babią. Nagle jestem sama, zza chmur wychyla się słońce. Jest pięknie. Dotarcie
na szczyt nie sprawia żadnych problemów. Wbiegam. Czas się zatrzymuje. Jest
pięknie. Bieganie w górach powoli staje się dla mnie
kolekcjonowaniem chwil idealnych. Podziwiam widoki i rozkładam się na trawie w
zaciszu kosodrzewiny. Spoglądam na Babią, z daleka widzę sznur wędrujących
ludzi i chmury nad szczytem, a ja tutaj deczko niżej leżę sobie sama w słońcu J
Gdzieś w oddali
zaczynają rysować się Tatry i już wiem, że mimo że nie było tego w planach
wbiegnę na Diablak raz jeszcze. Ruszam z uśmiechem naokoło głowy.
Hop, hop, hop… z kamyczka na
kamyczek… Chwila, kiedy przeskakuję z
jednego na drugi, kiedy decyduję o kolejnym kroku to tylko ułamek sekundy, ale
mam wrażenie, że trwa znacznie dłużej, że czas się zatrzymuje. Frunę. Czuję, że
mogę wszystko. Ta perfekcyjność i ulotność chwili, tak pięknej, że nie da się
jej opisać, jest najpiękniejsza w
bieganiu po górach. Warto było się męczyć, by pofruwać chociaż przez moment.
Drugi tego dnia podbieg na szczyt
Babiej Góry to około 350 m w pionie. Pierwsze kroki w górę bolą, ale z każdą
chwilą jest łatwiej. Kiedy wbiegam na
szczyt, żałuję że to już. Czuję, że mogłabym tak dłużej. Na górze ludzi jest już
mniej, ale zarys Tatr całkiem zniknął. Trudno, może następnym razem zasłużę na
ładniejszy widok. Nie zatrzymuję się, lecę w dół czerwonym szlakiem. Ten zbieg
jest dla mnie ważny. Wiem, że słabo u mnie ze zbiegami. Jeszcze do niedawna
nawet schodzenie z góry wyglądało w moim wydaniu bardzo ostrożnie. Z każdym
krokiem jednak strach staje się coraz mniejszy, żeby w końcu zamienić się w
zwykłą uważność. Nie biegnę jednak szybko. Nie wiem czy mimo wszystko jednak
się blokuję, czy problem leży w technice. No nic, jest na czym pracować.
Zbiegam do Krowiarek. Małżonek
dojeżdża za chwilę cały ubłocony, ale nie mniej szczęśliwy niż ja. Spędziliśmy piękny
dzień, każde z nas po swojemu, tak jak lubi najbardziej. Ja 16 km 1100 m przewyższenia w górę i prawie trzy godziny treningu, a Małżonek prędkość, błoto i frajdę.
Fajnie się bawicie:)
OdpowiedzUsuńJesuuu, ale ty jesteś mocna! Super wycieczka. Marzą mi się takie tylko czasu brak
OdpowiedzUsuńDzięki Ewa za dobre słowa, ale na razie na każdym podbiegu płuca wypluwam ;) Pozostaje mi wypluwać tak długo, aż będzie lepiej :)
Usuń