niedziela, 15 grudnia 2013

Cross Fit, a moja strefa komfortu.

Zamykam oczy, właściwie zaciskam je z całych sił. Mój syn tak robi, kiedy chce się szybko schować. Nie ma go i już. Proste. Ja moje zamykam, ale nie udaje mi się zniknąć.  Nade mną kilka głosów łączy się w jeden wielki krzyk.

 „Dasz radę!”

„Jeszcze tylko dwie minuty, potem nie ma już nic!”

 „Dajeeesz!”

„Szybciej!”

I jeszcze wiele innych niecenzuralnych...

Chciałabym ich nie słyszeć. Oczy mam zamknięte, ale nie przestaję robić brzuchów. Właśnie w tej chwili myślę, że kocham i nienawidzę rywalizacji drużynowej i jeszcze, że nienawidzę cross fitu. Mimo, to napierdzielam brzuchy crossfitowe z całych sił (dotykając rękoma  podłogę za głową oraz przed nogami). Mam wrażenie, że to cała wieczność.  Żeby nie było zbyt kolorowo, to nie koniec. Od razu po brzuchach były jeszcze burpees, tak na dobicie. Dobić też chciałam sędzię, za nie zaliczenie ostatniego powtórzenia, bo nie było klaśnięcia u góry…

 Bolało.

Kiedy dwa tygodnie wcześniej odebrałam maila z informacją o regionalnych zawodach cross fit i obowiązkowym moim udziale, pomyślałam sobie „Akurat”.  Ponieważ jednak „No excuses” w mojej firmie tłumaczone jest dosłownie, nie było zmiłuj.  Każdego dnia moje osobiste strefy komfortu są poszerzane, czasem zastanawiam się kiedy pęknę… Tym razem robiłam swoje.  Na życzenie udanych treningów prychnęłam głośno. W dwa tygodnie przygotować się do zawodów? No fucking way. Postanowiłam nie dać się zwariować. Robiłam swoje. Nic ponad mój plan biegowy, stabilizację, pompki i brzuchy. Pozostali członkowie ekipy próbowali wyciągnąć mnie na wspólny trening, ale byłam uparta. Wyszłam z założenia,  że w dwa tygodnie to ja się najwyżej kontuzji mogę nabawić, a nie wznosić na wyżyny moją wytrzymałość siłową. Może i patrzyli na mnie spode łba, ale co mieli mi powiedzieć? Kiedy dzień przed, na koniec pracy przebrałam się w ciuchy biegowe, usłyszałam, że chyba nie mam zamiaru biegać w wieczór przed zawodami? A właśnie, że miałam. 


Kto mnie zmusi do dawania z siebie wszystkiego poza mną samą? Do tego nie wystarczy wysłać maila. Jeszcze przy rozgrzewce powtarzałam sobie, że będę ćwiczyć tak, żeby na drugi dzień móc wyjść na trening. Potem ktoś zmienił muzykę, a z muzyką zmieniło się wszystko. Czułam się jak wojownik, czekający na ostateczne starcie. Poważnie. Po pierwszej konkurencji co prawda myślałam, że nie wstanę, a na pewno nie będę w stanie jeszcze podejść do dwóch kolejnych, tylko po to, żeby zaraz liczyła się tylko moja drużyna, krew, pot i łzy. Po wskokach na box, byłam jeszcze bardziej pewna, że nie dam rady, że wszystko boli, ale potem była trzecia konkurencja i trzeba było dać radę. Na drugi dzień bolały mnie mięśnie i gardło od krzyku. Nie wiem co bardziej. Kiedy jesteś przyzwyczajony do samotności na treningach, do dialogu z samym sobą na trzydziestym piątym kilometrze maratonu, do walki na ostatnich metrach tylko dla własnej satysfakcji, odpowiedzialność za drużynę jest stanem nienaturalnym, ale jest też bodźcem bardzo motywującym. Nie możesz odpuścić, nawet jeżeli boli. To niesamowite.  Schowałam to doświadczenie głęboko, tak żeby o nim nie zapomnieć i mam zamiar przywołać te krzyki, kiedy następnym razem sama siebie wypchnę poza strefę komfortu, co wydarzy się niebawem, bo plany biegowe na nowy rok nie pozostawiają innej możliwości.

Źródło: http://www.onefabulouslife.com, photo via http://www.prepbeijing.com/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz