wtorek, 18 czerwca 2019

Bieg Marduły. Emocjonalna wycieczka.



Chwilę po biegu wizja relacji z Biegu Marduły to same ochy, achy i peany. Bo pięknie. Bo ciężko. Bo wspaniale. Bo dałam radę. Bo byłam z siebie zadowolona. Bo pierwszy raz startując w Tatrach nie zamykałam stawki. Bo cały czas się uśmiechałam. Bo miałam same dobre myśli.  Bo wygrałam internety najpiękniejszymi zdjęciami ever.

Fot. Karolina Krawczyk


Tydzień po starcie wysmarowałam kolejny osobisty tekst, który wisiał sobie na pulpicie do dziś. Dziś zamiast „usuń”, wybieram „publikuj”, bo bieganie to dla mnie emocje i choć często krzywię się, krzyczę do siebie „ołmajgad” mocno mrużąc oczy i nieraz wstydzę się wracając do pewnych tekstów, to czasem właśnie te wyplute z siebie słowa stawiają mnie do pionu kiedy trzeba.

Gdy emocje już opadły, poza kilkoma migawkami z Hali Gąsienicowej, podejścia na Liliowe, czy zbiegu z Kasprowego widzę głównie kino Sokół, w którym z Nikosiem na kolanach oglądam film z zeszłorocznej edycji biegu.



Wiesz jak to jest siedzieć w kinie, trzymać na kolanach dziecko, oglądać film z biegu, w którym brałeś udział, uśmiechać się i czuć jak łzy ściekają ci po policzkach i jeszcze bardziej się uśmiechać? Chciałoby się napisać: „Nie wiesz? Żałuj!”, ale to nie do końca tak. Jestem beksą. Totalną. Bardzo tego w sobie nie lubię i często się tego wstydzę. Reaguję płaczem na ból, szczęście, wzruszenie, strach, każdy najmniejszy stres. Nie ma mięśni, które byłyby w stanie zatrzymać napływające do oczu łzy. Przez te łzy małe nieporozumienie potrafi bez ostrzeżenia stać się awanturą roku, łzy potrafią działać jak płachta na byka. Także tego, nie lubię tego, że jestem beksą, wkurzam się na maksa, ale żadna praca nad moją ułomnością emocjonalną nie działa.


A potem siedzę w tym kinie, z dzieckiem na kolanach, na ekranie ledwo pojawia się pierwszy kadr z ubiegłorocznego Biegu Marduły, czują pierwszą łzę na policzku i zaczynam uśmiechać się do siebie szeroko. Po drugim policzku płynie druga łza, za chwilę jest ich cały potok, a ja pękam z dumy. Czuję, że żyję tak jak chcę i jestem w stanie zaakceptować siebie w tym moim życiu. Ze wszystkimi moimi ułomnościami.

Z całą moją niekonsekwencją, kiedy tuż po zapisaniu się na kolejny bieg zaczynam trenować jak dzika, robić te wszystkie ćwiczenia ogólnorozwojowe z energią dużo większą niż potrzeba, tylko po to, by dać sobie z nimi spokój szybciej niż wypada się przyznać. 

O tym, że przypominam sobie, że muszę dbać o zajechane pasmo biodrowo- piszczelowe, kiedy zaczyna boleć tak, że ledwo stawiam krok, wstyd się przyznać.

Z tym, że przeżywam start jak mrówka okres i nie daję żyć innym. Nie słyszę tego co wokół i widzę tylko kilka centymetrów dalej niż mój nos.

Z tym, że jestem totalnym ignorantem i nieogarem. Na start, przez który staję się małpą potrafię zapomnieć turbo ważnych rzeczy. Potrafię spakować bukłak bez ustnika, zapomnieć ulubionych żeli, nie przeczytać regulaminu imprezy, nie ustawić zegarka…

Z tym, że jestem panikarą i mistrzem sraczki przedstartowej. Panikuję z dosłownie każdego powodu, szkoda znaków w tekście, by wymieniać.

Z tym, że pasuję do biegów górskich jak słoń do składu z porcelaną. Boję się gór. Boję się zbiegać. Boję się zrobić sobie krzywdę.

Z tym, że zżera mnie ambicja i jak bardzo nie robiłabym dobrej miny do złej gry, rzadko jestem z siebie zadowolona.

Z tym, że skręca mnie, kiedy patrzę na swoje zdjęcia, na których tam mi zwisa, tu się trzęsie, ale szybciej niż  postanawiam coś z tym zrobić, sięgam po kolejną paczkę czipsów.  

Z tym, że bywam mistrzem wymówek.

Z tym, że czasem zachowuję się jak pieprzona księżniczka, albo raczej jak kilkuletnia dziewczynka, która trzeba prowadzić za rękę.  

Z tym, że mam problem z akceptacją siebie.

Góry to dla mnie ucieczka. Góry to dla mnie wyzwania, które trzymają mnie w ryzach. Góry to miejsce, w którym muszę i umiem być ze sobą szczera. Góry dają mi chwile, w których czuję się silna, pokazują, że każde podejście kiedyś się kończy. Nawet jak niewiele ze mnie po nim zostaje, muszę mieć siłę zejść na dół. Nie ma innej drogi, nie ma innego wyjścia. Z każdym startem, z każdą wygraną i z każdą porażką, to mniej uciekania, a więcej radości, satysfakcji, wyciągniętych wniosków, zadowolenia, akceptacji i spokoju.


2 komentarze:

  1. O Matko z tego opisu wreszcie ktoś tak podobny do mnie ❤️😍🤩

    OdpowiedzUsuń
  2. Brawo Alu,świetny tekst ,super! robisz to co kochasz i o to chodzi.Tak trzymaj 😉👍Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń