niedziela, 14 lipca 2019

Grechuta i Oda do Beloskiego, czyli Lavaredo Ultra Trail po mojemu.


Marek Grechuta

Jedną z rzeczy których o mnie nie wiecie, jest moja bezgraniczna miłość do Marka Grechuty. Uwielbiam gościa. Jest lekiem na każdą chandrę i stres. To przy jego kawałkach śpiewam, choć nie potrafię. Uśmiecham się i resetuję. I w nosie mam co myśli sobie kierowca w samochodzie obok,
bo ekspresji sobie w tych momentach nie żałuję.

Grechuta był jedną z moich tajnych broni na Lavaredo. On, Bryan Adams, Grubson, Rysiek Riedel, John Lennon i jeszcze kilku innych fajnych gości mieli dodać mi sił, gdy będę tego potrzebować. Mieli zastąpić bolącą nogę, odmawiający posłuszeństwa żołądek, czy głowę, która nie daj boże byłaby tak bezczelna i odważna, by odmówić współpracy.

Musicie wiedzieć, że mimo całego mojego jojczenia, pojechałam w Dolomity z założeniem,
że pokonam w nich 120 kilometrów i wbiegnę na metę na pełnej petardzie. Zemsta miała być słodka, a ja nie planowałam brać jeńców. Nie miałam wyjścia. Drugi raz pojechałam na Lavaredo
z niedoleczonym pasmem… Skoro więc drugi raz pozwoliłam sobie na spieprzenie przygotowań, nie miałam wyjścia, musiałam zadbać o kamuflaż i bojowe nastawienie.

A teraz siedzę sobie na kanapie, słucham playlisty, której finalnie nie włączyłam podczas biegu
i podśpiewuję:

„Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy,
Ważnych kilka tych chwil, tych na które czekamy…”

Już po wszystkim. Po biegu. Po emocjach. Po walce, której nie brakowało. Działo się tak dużo…
I wszystko chciałabym opowiedzieć, przede wszystkim po to, żeby nie zapomnieć… Ale czuję taki spokój i luz na samą myśl o tym co zrobiłam, że gdy tylko zaczynam stukać w klawiaturę, totalnie odpływam… Gapię się w niebo i się uśmiecham.

Dolomity. Po prostu <3


Koń

Stojąc na starcie też się uśmiechałam.

Ani trochę nie chce mi się spać, choć startujemy o 23:00, a ja cały dzień spędziłam na kempingu z dziećmi. Tak sobie myślę, że ten luz to trochę ich zasługa. Nie miałam czasu spanikować. Pamiętałam jak było dwa lata wcześniej, kiedy lęk przed nieznanym ogarniały mnie od pierwszych kroków. Teraz też byłam na to przygotowana. Czekałam na wkurw na siebie i standardowe pytanie na początku każdego biegu ultra „po co mi to było?”, ale nie. Nic z tych rzeczy.  Od początku koncentracja i dzida do przodu. Cisnę, podbiegam, wyprzedzam i co rusz powtarzam sobie „ależ masz dzień konia, dziewczyno!”. Wiem, że muszę zrobić tyle, ile się da podczas nocy.

Nie jestem jeszcze zmęczona.

Nie widzę trudności trasy, więc nie panikuję, tylko robię swoje i nawet zbiegam jak człowiek.

Nie jest gorąco, a w dzień ma być totalna sieczka i upał.

Trasa jest bardziej biegowa w pierwszej części niż w drugiej.

No i nie boli mnie pasmo. To, że się odezwie wcześniej czy później jest bardziej niż pewne.
Czekam na to niestety, ale o tym później.

Wciąż mam noc konia. Jest ciemno i przyjemnie. Poza kilkoma metrami przede mną, nie widzę gdzie biegnę i całe szczęście, bo dzięki temu wydaje mi się, że jest łatwo. Bolesna prawda jest taka, że zbiegam dobrze tylko kiedy jest łatwo lub działa silna adrenalina, ewentualne po grzanym winie… Strach przed ekspozycją, stromizną i upadkiem w innych przypadkach potrafi mnie sparaliżować i dosłownie zatrzymać w miejscu.

Zaskakujące jest to, że każdy trudniejszy fragment na trasie jest nowością. Z poprzedniego podejścia zapamiętałam pierwszych czterdzieści kilometrów jako łagodne podejścia i zbiegi szutrówkami, tymczasem były miejsca, które niczym łagodnej szutrówki nie przypominały. No nic, pamięć płata figle. Na szczęście wciąż nie widzę tego co poza ścieżką, więc robię swoje. I wciąż śpiewam sobie „noc konia mam, lalalala…”.

Dzień dobry pasmo

Przy zbiegu do Federavecchii dokładnie rozpoznaję miejsce, w którym dwa lata temu zaczęło boleć mnie pasmo. Pierwsza myśl, że przecież jest dobrze, bo tym razem nie boli, tylko na chwilę dodała mi otuchy. Od tej pory zaczęła się rozkmina i oczekiwanie na to, kiedy pojawi się specyficzne kłucie w okolicach kolana. Nie potrafiłam wyrzucić tej myśli z głowy. Przed biegiem powiedziałam głośno, że ukończę bieg bez względu na bolące pasmo. Może trochę głupio, bo pokonanie kilkudziesięciu kilometrów z kontuzją, to nie najmądrzejszy pomysł, ale innego w trakcie biegu nie miałam. Nie po to drugi raz przejechałam pół Europy, żeby drugi raz z tego samego powodu zejść z trasy.

Nie wiem czy miałabym w sobie wystarczająco siły i determinacji, by podjąć się trzeciej próby, a ja naprawdę czuję, że długie dystanse są dla mnie. Muszę to zrobić dziś, tu i teraz. Umawiam się ze sobą, że jeśli dobiegnę do Misuriny bez bólu, kończę z tematem, przestaję się martwić i czekać na ból. Zbieg ciągnie się bardziej niż flaki z olejem. Korzeń goni korzeń. Znów nie tak zapamiętałam tę ścieżkę. Męczę się. Najbardziej na świecie chcę mieć już za sobą miejsce, w którym zaliczyłam DNF. Liczę, że wtedy stanie się magia. Wszystkie obawy mnie opuszczą i pofrunę do mety jak na skrzydłach.

Dobiegam. Słyszę fanfary. Mam ochotę wyskoczyć w geście zwycięstwa. Ha! Teraz już nic mnie nie zatrzyma! Zatrzymuję się na chwilę, sięgam po kije. Odwracam się jeszcze raz by zobaczyć jak pięknie odbijają się w tafli jeziora budzące się po nocy góry. Ruszam powoli. Trasa biegnie sobie płasko, albo prawie płasko wzdłuż jeziora, próbuję się rozpędzić i wskoczyć na mojego konia, tutaj to powinniśmy sobie galopem śmignąć przecież…  Ejże! To nie spacer przecież! Wio, koniku wio! No i pognał koń do przodu, tyle że już beze mnie. Ultra pogroziło mi palcem po raz pierwszy. Dzień dobry dziewczyno, masz w nogach maraton, jesteś w drodze całą noc i, o niespodzianko!, masz przed sobą trudniejszą część do zrobienia. Morale siada. Tempo też.  Wlekę się do góry. Noga za nogą, kijek za kijkiem. Prowadzę ze sobą totalnie durny dialog, który kończę, chwilę po tym kiedy pierwszy raz mignęło mi Rifugio Auronzo… Zaklęłam soczyście i głośno. Jak to było daleko i wysoko! Sama tego chciałaś dziewczyno! No tak. Fakt. Sama tego chciałam i jak tylko wdrapię się na tę pieprzoną górę, będę tam, gdzie chciałam być. Tre Cime to dla mnie symbol Lavaredo. I mimo, że stąd droga do mety jest jeszcze fchuj długa, a widoki dopiero zaczną powalać na kolana, to kiedy mam Trzy Cimy tuż za sobą, odwracam się, patrzę i uśmiecham tak szeroko jak tylko potrafię. Drugi raz słyszę fanfary i skaczę w geście zwycięstwa.

Wraca pewność siebie, wraca determinacja, wraca radość, wraca wszystko.

Zbiegam jak ostatnia oferma. Trochę sobie to tłumaczę tym, że oszczędzam nogę. Ale bez ściemy. Na tamtym etapie to chyba była wymówka, bo nie pamiętam bym już tam odczuwała jakikolwiek ból.  Nie wiem, czy bardziej bałam się, że zacznie boleć, czy bardziej bałam się samego zbiegu, który w kilku miejscach nie jest najłatwiejszy technicznie, ale killerem żadnym też nie jest.

Wyprzedzają mnie tabuny ludzi…

Rozczarowanie. Złość. Smutek.

Użalam się nad sobą.

Szczegółów Wam oszczędzę.


Oda do Beloskiego

Zaczyna się „Droga Mirka”.
„Drogę Mirka trzeba biec, rozumiesz? Trzeba biec, choć się nie chce!” W uszach dźwięczą mi słowa Beli. A ić w cholerę, Bela! Nie chce mi się biec. Siedem kilometrów pod górę. Nachylenie nie jest duże, ale żeby to biec, trzeba mieć w sobie dużo samozaparcia.

„Drogę Mirka masz biec!”. Taa, niezły żartowniś z tego Beli.

Dżizaskrajst, Beloski, ależ mi zryłeś psychę! Ruszam więc dupę i biegnę. No dobra, przebieram nogami, próbuję. Nogi mam jak z ołowiu. Co kilkadziesiąt metrów prycham sobie na Ciebie, ale jak zaczynam doganiać wielu z tych, którzy jak strzały, jeden po drugim wyprzedzali mnie na zbiegu, to prycham dalej, ale tak jakby z wdzięcznością.

Zaczyna działać przyciąganie. Na punkcie w Cimambanche mają być Moi Chłopcy. Wbiegam. Jezu, ile tu ludzi! Jaki doping! Przyspieszam. Szukam wzrokiem. Nie ma ich. Wpadam do namiotu. Mazgaj ze mnie, więc trochę ryczę. Dostaję smsa, że zaraz będą. Ogarniam się. Uzupełniam żele i batony, wodę, colę. Jem zupę. Zmieniam koszulkę na pachnącą (ale luksus!). Wreszcie są! Ależ to jest kop energetyczny! Całus, dwa, trzy, chciałabym więcej, ale czeka mnie zabawa przecież.

Nothing can stop me

W Cimambanche, czyli na 66 kilometrze, pozwoliłam sobie usiąść na trzy minuty. Trzy minuty po których myślałam, że nie ruszę. I nie mam tutaj na myśli biegu czy truchtu, nie mogłam się rozpędzić nawet w marszu. Do tego słońce grzało już niemiłosiernie. Słońce. Słoneczko. Jebane. To ono rozdawało karty przez kolejnych kilka godzin. Mózg mi wypaliło. Wyssało wszystkie siły. Od osiemdziesiątego do dziewięćdziesiątego któregoś kilometra robiło mi z mięśni jajecznicę. Uratowały mnie góry. Dolina Travenanzes jest bezapelacyjnie najpiękniejszą doliną na trasie. To ona nie pozwoliła zapomnieć mi gdzie jestem i chwała jej za to. Mogłabym wiele opowiadać o bólu, który towarzyszył mi dalej, o wszystkich przekleństwach które z siebie wyrzuciłam. Było ich pewnie tyle samo co zachwytów dalszą częścią trasy, która najpierw w popołudniowym, potem w zachodzącym słońcu była cudowna. Mogłabym, ale nie umiałabym.

Wiem, że nie wyglądam na tym zdjęciu, ale te Góry! 


Nie potrafię oddać ani piękna, ani zachwytów, ani bólu i innych emocji. Miałam świadomość, że każdy krok przybliża mnie do mety. Wiedziałam, że nic mnie nie zatrzyma. Na Passo Giau miałam chwilę by odetchnąć, popatrzeć na widoki, zebrać siły na ponad kilkunastokilometrowy finisz marzeń. Raz po raz oglądałam się, czy ukradkiem, pomiędzy buziakami, Moi Kibice nie doczepili mi skrzydeł. Skrzydeł, które nie tylko zabrały mnie do mety, ale sprawiają, że unoszę się nad ziemią do dziś. Serio. Ponad dwa tygodnie jestem na haju. I nie chce mi przejść. Zajebiście to fajny stan, polecam każdemu.


Skrzydeł i radości może nie widać, ale były tam. Serio.

W zasadzie to mogłoby być na tyle, ale nie ma 120 (słownie: stu dwudziestu kilometrów, k..wa!) bez mety w Cortinie. Ołmajgad. Co to jest za miejsce! Co to jest za święto! Wbiegasz do miasteczka i kibicuje Ci każdy, dosłownie każdy, nie ma wyjątków. Czujesz się jak król świata. Tak powitana przez Cortinę, nie mogę być szczęśliwsza. Wszystko przestaje boleć. Biegnę do mety sprintem. I wtedy widzę Ich, całą trójkę… Serce mi staje i nie jestem w stanie powstrzymać łez. Ostatnie kilkadziesiąt metrów biegniemy wszyscy razem. Totalne spełnienie marzeń.

Last but not least

A wiecie co jest totalnie piękne w tym co zrobiłam? To, że całą trasę pokonałam bez towarzystwa i wsparcia, nie oznacza że pokonałam ją sama. Oprócz wyposażenia obowiązkowego, do plecaka zabrałam bezwarunkową wiarę we mnie, która zamieniła się w najlepszy z możliwych suportów. To jest niesamowite, kiedy masz Kogoś, kto wierzy w ciebie bardziej niż ty sam <3

Moje różowe serce zostało stopione,  kiedy na mecie czekało Prosecco, w skrzynkach kilkadziesiąt (!) wiadomości z gratulacjami i słowami wsparcia z całego dnia, a nasz różowy obóz powitał mnie jak prawdziwą królową świata. Smashing Pąpkins Forever <3

Do tego, muszę się też, głośno stukając w klawiaturę, przyznać, że jestem z tego biegu i z siebie zadowolona, a nie zdarza mi się to jakoś nagminnie często. Ukończyłam. Z uśmiechem na ustach. Biegłam krócej niż dobę. Zmieściłam się w połowie stawki. Całkiem fajnie. Jak się nauczę zbiegać to będzie całkiem dobrze.

Co dalej? Dalej coś się wymyśli, bo przecież ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy…

Najpiękniesza meta...


 
Nie jestem w stanie wybrać jednego zdjęcia.


 
Wsparcie. Radość. I wąs Janusza. Wszystko na jednym zdjęciu.






6 komentarzy:

  1. Jak Tyś to wszystko ładnie opisała.. <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A dziękuję, dziękuję i polecam się na przyszłość ;)

      Usuń
  2. Po całym wpisie i po ostatnim zdjęciu łza mi się w oku zakręciła że wzruszenia 😍 piękne to!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) To była niesamowita chwila, bez dwóch zdań jedna z najpiękniejszych w życiu...

      Usuń
  3. tak jakoś mi się płakać trochę jakby zachciało... :)
    No, super!

    OdpowiedzUsuń
  4. Super! i ja tam byłem i LUT ukończyłem:) Wspomnienia wróciły, takie świeże jeszcze... cudowne :) gratuluję!

    OdpowiedzUsuń