środa, 26 kwietnia 2023

Pieniny Ultra Trail. Chcieć więcej? Chcieć mniej? Chcieć za dużo?

O tym jak Pieniny Ultra Trail zrobiły mi z dupy jesień średniowiecza. Wróć, wcale nie tak.

Fot. Michał Buczyński Fotografia


O tym, jak ja sama zrobiłam ze swojego zgrabnego tyłka jesień, nie tylko średniowiecza. Rozjechałam siebie walcem. Na płasko. Oraz o tym, jak teraz próbuję przyjąć supermoc, podnieść się, zostać bohaterem kreskówki, wstać i pójść przed siebie.

Ale może po kolei. Nie, nie będzie o tym jak dojechałam na start, z kim i gdzie spałam, co jadłam i ile kroków przeszłam dzień przed startem ;) 

Ostatni mój start, który wspominam z satysfakcją to Lavaredo Ultra Trail 2019, cztery lata temu. Caps Lockiem - CZTERY LATA TEMU. Za długo dla poziomu wytrenowania i dla mojej głowy.

Cztery lata, w trakcie których działo się wiele. Pandemia wraz ze strachem, który wniosła w życie. Moje permanentne już problemy ze zdrowiem. Zmiana życia zawodowego, która dała mi ogromną satysfakcję, ale kosztowała mnie niemało. Spełnione własnymi rękoma marzenie i wyprowadzka na południe, która poza totalnym zachwytem, wiąże się z kosztami i stresami dużego kalibru.  Rodzicielski rollercoaster, z byłym mężem w wagoniku. Kilka kilogramów na plusie. Więcej dziur w treningu niż treningów. Pewnie mogłabym tak jeszcze długo… Nie był to łatwy czas.

Zapisywałam się na biegi, ale głównie to sprzedawałam pakiety i próbowałam wrócić do biegania. 

Od kilku miesięcy jest stabilnie. Trzy tygodnie trenuję, w czwartym organizm się buntuje i jestem chora. Doszłam jednak do momentu, w którym chcę wrócić, bo dobrze robi mi to na głowę, więc jestem mentalnie gotowa na trzy tygodnie treningu i tydzień lekkiego odpuszczenia. Do tego okolica, w której obecnie mieszkamy jest tak piękna, że każdy trening to zachwyt. Każdy więc trening to wdzięczność i reset głowy.

Stojąc na starcie Wielkiej Prehyby mówiłam sobie (i każdemu, kogo spotkałam), że wracam, że to mój pierwszy bieg po długiej przerwie i totalnie nie mam żadnych oczekiwań, po prostu chcę wrócić. Nie kłamałam. Naprawdę nie miałam. Biegłam ten dystans 6 lat wcześniej, ukończyłam w 6 godzin i 19 minut, jedyne co myślałam, że fajnie byłoby nie przekroczyć 7 godzin.  A potem przekroczyłam linię startu i mi się przestawiło. Choć może warto napisać wprost. Odjebało mi i rozpoczęłam, długi na ponad 40 kilometrów, dialog samej ze sobą, w którym na zmianę się do siebie przyjebywałam, bo nie jestem dość konsekwentna, żeby trenować, szybka, szczupła, nie potrafię zbiegać, nie przewidziałam, że zepsuje mi się bukłak, nie ogarnęłam kijków, znów biegnę z zawalonymi zatokami (a mogłam przecież je podleczyć)... Żeby za chwilę zmienić nutę i  dowalać się do siebie za to, że nie potrafię odpuścić, cieszyć się tym co jest (heloł! ledwo co zaczęłaś startować, jesteś na trasie maratonu górskiego! czego ty od siebie chcesz dziewczyno!), przestać porównywać się do lepszych od siebie. 

I tak całą trasę. Na okrągło. Ogromny ból mięśni od pierwszego podejścia to w sumie szczegół (zakładam, że zlekceważona infekcja o sobie przypomniała), bo ja umiem w życie z bólem. Narzekam na niego, ale cisnę do przodu. To, z czym sobie nie radzę to oczekiwania. Zawsze za wysokie.  Nie umiem chcieć mało. Oszukuję siebie, że umiem i że mało wystarczy. I nigdy nie wystarcza. 

W sobotę było cudownie. Była przepiękna pogoda. Widoki zapierały dech w piersiach. Tym się cieszyłam, całą sobą. Głośno dziękowałam, że jest tak pięknie, bo bez tego rozpadłabym się chyba na kawałki. Wielka Prehyba, zaraz po Lavaredo Ultra Trail i na równi z Biegiem Ultra Granią Tatr jest moim najpiękniejszym startem. Totalnie! I to góry uratowały ten start. Potrafiłam się cieszyć się tym co dookoła i jednocześnie ocierać cieknące łzy. Ciekawe to było doświadczenie. Chłonęłam co widzę i marzyłam o tym, by być na mecie i móc rozpłakać się i rozpaść na kawałki. Wiedziałam jednak, że rozpadnę się dopiero na mecie i nie odpuszczę wcześniej. 

Uwielbiam to. Uwielbiam tą walkę. Uwielbiam biegać w górach, choć nie umiem zbiegać i często na trasie na zmianę klnę na siebie i płaczę, ale robię kolejne kroki w dół, bo kocham to uczucie, kiedy pokonuję swoją słabość. Kocham uczucie triumfu na mecie. Kocham czuć moc, której wiem, że większość ludzi nie ma. 

Stan, w jakim jestem dwa dni po biegu, tylko potwierdza, że dałam z siebie, tyle ile mogłam na ten moment. Ledwo chodzę. W głowie milion myśli, ale też planów. 

Sam bieg i wynik był relatywnie słaby. 6:50:02 i miejsce 18/60 w K40. Nigdy nie wygrywałam, ale jednak stać mnie było na więcej. Krok w tył boli, muszę go przepracować, żeby móc zrobić krok do przodu.



A wpis na blogu? To dzięki Agnieszce, która przypomniała mi o moim blogowaniu kilka kilometrów przed metą (dziękuję!) Sprawiła, że zajrzałam do moich własnych wpisów. Wiele z nich jest w podobnym tonie jak ten. Cała ja. Bieganie i pisanie o tym bieganiu jest dla mnie jak autoterapia. Robi mi dobrze. Jestem więc.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz