Marzyłam kiedyś o bieganiu ramię w ramię z mężem. Dawno to
było i zdążyłam o tym zapomnieć. Pokochałam bieganie głównie za to, że kiedy
biegam jestem sama ze sobą. I nagle po siedmiu latach zaczął biegać On. Talent
do tego sportu ma zdecydowanie większy niż ja. Bez treningów 50 minut na 10 km.
Bez treningu na Rysy w 2:26. Bez treningu 20 km w górach. To w zeszły czwartek ze mną. Piękną trasę zrobiliśmy. Do tego zdarzyło mi się nawet powiedzieć głośno, że to jeden
z moich najlepszych dni.
Pierwotny plan zakładał bieg śladami Wilczych Groni, ale
stwierdziłam, że przed kolejną edycją biegu (planowaną na luty) jeszcze zdążę.
Wczoraj chciałam zobaczyć Tatry, padło więc na Wielką Rycerzową. Chwila na
portalu Mapa-Turystyczna.pl i już miałam wyrysowaną trasę. Z Rycerki Dolnej
czarnym szlakiem na Praszywkę Wielką, dalej na Przegibek, stamtąd grzbietem czerwony
szlakiem na Wielką Rycerzową i powrót przez Mladą Horę szlakiem niebieskim. 23 kilometry i 1200 metrów w górę. Zaczęliśmy
od tego, że za cholerę nie potrafiliśmy znaleźć początku szlaku, więc
pobiegliśmy przed siebie i w górę. Po prostu. Mogłam się tego spodziewać. Kiedy
On ma do wyboru szlak lub dziką ścieżkę, zawsze wybierze to drugie. Dyszeliśmy
tak sobie ramię w ramię, kiedy pierwszy raz pomyślałam sobie, że jest super i
że marzenia się czasem spełniają.
Wydawało mi się, że
mniej więcej wiem gdzie się kierujemy, dopóki leśnicy nie wyprowadzili mnie
z
błędu. Żeby dostać się do czarnego
szlaku na Przegibek musieliśmy lekko zbiec w dół i dołożyć kilka kilometrów, na co On powiedział, że „nie
będzie latał naokoło” i zaczął napierać
przed siebie do góry po zboczu w rynnie małego strumyka. Próba postawienia
pierwszych kroków skończyła się ziemią za paznokciami i zjazdem w dół. Moim oczywiście.
Opór stawiałam jak mogłam. Usłyszałam, że miękka jestem i tyle i z czym ja do
ludzi w te góry się wybieram. Tyle w temacie romantycznego wybiegania. Zagryzłam zęby i starałam się jakoś na tym zboczu utrzymać. Na szczęście szybko dotarliśmy do schroniska na przełęczy Przegibek, które naprawdę warto
wspomnieć – jest cudowne. Małe, urocze,
a herbata z domową konfiturą z jeżyn – najlepsza.
Na Rycerzową biegniemy prawie zgodnie z planem. Gubimy
czerwony szlak i lecimy niebieskim przez las, cały czas po zboczu. Fajnie, że
się zgubiliśmy. Biegło się lekko, poza mocnymi podejściami, w ogóle nie czuliśmy
nabierania wysokości. Do biegu przygrywały nam dziobaki (szlak prowadzi bezpośrednio w sąsiedztwie ich rezerwatu). Do tego nie czuliśmy wiatru, czego nie dało się
powiedzieć o warunkach panujących na Wielkiej Rycerzowej. Tam wiało konkretnie,
a Tatry widziałam tylko oczami wyobraźni, migusiem schowaliśmy się do bacówki.
Czekał
nas już tylko zbieg. No właśnie. Na zbiegach to ja jestem dupa i hamuję. On
zaczął mi tłumaczyć, że mam się nie bać, ja zaczynałam się wkurzać (no bo co On
mnie będzie pouczał przecież). Postawił przede mną kubek z ulubionym grzanym
winem. I wiecie co? Przez chwilę pomyślałam, że to głupi pomysł, a potem
wypiłam (pyszne było!) i w dół leciałam pierwsza. Pierwszy raz bez strachu, próbujecie jednak tylko na własną odpowiedzialność ;)Podobało mi się tak bardzo,
że na Mladej Horze minęliśmy odejście szlaku i znowu zabłądziliśmy w efekcie
czego ciężko było mi dowlec buty do samochodu (takie były ciężkie z błota). Żaden kamień był mi nie straszny, a zjazdy na błocie wywoływały piski radości. Będą chyba ze mnie jeszcze ludzie jednak. Fajnie tak pobiegać we dwoje, zwłaszcza, że On dobrze mnie zna, naprawdę umiejętnie wypycha mnie poza strefę komfortu.
Żeby nie było zbyt kolorowo, czas się przyznać przed sobą, że kupa roboty przede mną. I do góry i w dół. Nic tylko się cieszyć; często jeździć w góry i dużo biegać!
Fajny wpis!
OdpowiedzUsuń