204 km. Dwieście cztery
kilometry. Tyle nabiegałam w październiku. Na bank na większości nie robi wrażenia, ale mnie udało się to
pierwszy raz od ośmiu lat, czyli pierwszy raz
W OGÓLE. Jak to możliwe, że stało
się to właśnie wtedy, kiedy obiektywnie nie miało prawa się stać, z kilkutygodniowym dzieckiem
w domu, nieprzespanymi nocami, kilkoma kilogramami nadwagi i blizną po
cesarskim cięciu?
Na jednym ze zlotów
korporacyjnych nasi pomysłowi szefowie podzielili nas na grupy. Następnie
zabrali wszystkie dokumenty, telefony,
pieniądze i karty kredytowe. Potem
zapakowali nas w autokary i nie mówiąc ani słowa wywieźli na lotnisko w Modlinie. Tam bez słowa wyjaśnienia
każdy zespół dostał kopertę z listą zadań do wykonania, aparatem fotograficznym
do udokumentowania naszych poczynań i wyznaczoną godziną zero powrotu do
centrum Warszawy. Bez pieniędzy. Bez telefonów. W dużej grupie. Wejść za darmo
na płytę Stadionu Narodowego. Zrobić sobie zdjęcie u konkurencji. Na koniu. W
samolocie. Na łódce. Zebrać dużą grupę ludzi, która dla nas zaśpiewa. I inne
takie. Był luty. Było zimno. Byliśmy głodni i wkurwieni, ale konsekwentnie
odhaczaliśmy zadanie po zadaniu. Wyjścia nie było. Lataliśmy jak idioci po
całej Warszawie, opowiadając naszą historię nieskończoną ilość razy. Od zadania
do zadania. Była lista do zrobienia. Nikomu nawet nie przeszło przez myśl, żeby
odpuścić.
Wieczorem usłyszeliśmy, że sami
sobie udowodniliśmy, że dla nas nie ma
rzeczy niemożliwych.
Teraz też mam listę do zrobienia.
I z wielką skrupulatnością odhaczam. Pilna jestem jak pierwszoklasista.
Moje bieganie przed ciążą znalazło się na równi pochyłej, kiedy
przestałam biegać według planu. Nie miało co mnie wypychać poza strefę komfortu.
Korpo wyciskało mnie jak cytrynę, nie miałam siły ani ochoty robić tego sama ze
sobą na jakiejkolwiek innej płaszczyźnie mojego życia. I tak sobie biegałam,
gdzie chciałam i jak chciałam. Nie bolało jak dobiegałam ostatnia w limicie,
raczej nie próbowałam sobie stawiać wysoko poprzeczki. Dwanaście miesięcy przerwy od deadlinów,
asapów, schedulów , fokus pointów i targetów to bardzo dużo. Na tyle dużo, żeby
sobie uroić w głowie chory plan i realizować go tak jak w korpo. Bez mrugnięcia okiem, bo przecież co się
nie da jak się da.
Im trudniejszy trening zrobiony, tym szybciej
zgrywam go na Endo.
Takiego Endo to ja jeszcze nie miałam. |
Im trudniejszy trening w planie, tym większy dreszczyk emocji przed
nim. A co jeśli mi się nie chce albo jeśli nie mam siły? Nic. Nikt za mnie
planu nie zrobi. Nikt za mnie targetu nie osiągnie. I tutaj pojawia się słowo
klucz. Target. Króliczek, którego gonię i gonić będę tak długo, aż go złapię,
albo padnę. Target, słowo mocno zakorzenione we mnie. Musiał być taki, który będzie mnie kręcić. W
myśl zasady, że im trudniej tym lepiej.
W nadchodzącym sezonie będę zbierać punkty do Biegu Ultra Granią Tatr 2017, co
oznacza nie mniej i nie więcej niż co najmniej jeden maraton górski i co najmniej
i co najmniej jeden porządny ultramaraton.
Piszę co najmniej, bo głowa pełna pomysłów i marzeń i jak dobrze pójdzie to
może się tego nazbierać ciut więcej.
Dokładne plany się jeszcze kształtują. Na
pewno chciałabym wyrównać rachunki z Biegiem Marduły - KLIK. To raz. I przebiec swoją
pierwszą setkę w życiu. To dwa.
Omójboszenapisałamto.
A na rozgrzewkę wymyśliłam sobie życiówki na
asfalcie. Dwie. Jedną w półmaratonie, którego się boję. Drugą na dychę, której
nienawidzę.
Teraz już wiecie. Nie ma odwrotu.
Pchać muszę ten wózek do przodu i nie marudzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz