środa, 11 listopada 2015

Czas powiedzieć to głośno, czyli na co porywam się w nowym sezonie.

204 km. Dwieście cztery kilometry. Tyle nabiegałam w październiku. Na bank na większości  nie robi wrażenia, ale mnie udało się to pierwszy raz od ośmiu lat, czyli pierwszy raz  W OGÓLE.  Jak to możliwe, że stało się to właśnie wtedy, kiedy obiektywnie nie miało  prawa się stać, z kilkutygodniowym dzieckiem w domu, nieprzespanymi nocami, kilkoma kilogramami nadwagi i blizną po cesarskim cięciu?  

Na jednym ze zlotów korporacyjnych nasi pomysłowi szefowie podzielili nas na grupy. Następnie zabrali wszystkie dokumenty, telefony,  pieniądze i  karty kredytowe. Potem zapakowali nas w autokary i nie mówiąc ani słowa wywieźli  na lotnisko w Modlinie. Tam bez słowa wyjaśnienia każdy zespół dostał kopertę z listą zadań do wykonania, aparatem fotograficznym do udokumentowania naszych poczynań i wyznaczoną godziną zero powrotu do centrum Warszawy. Bez pieniędzy. Bez telefonów. W dużej grupie. Wejść za darmo na płytę Stadionu Narodowego. Zrobić sobie zdjęcie u konkurencji. Na koniu. W samolocie. Na łódce. Zebrać dużą grupę ludzi, która dla nas zaśpiewa. I inne takie. Był luty. Było zimno. Byliśmy głodni i wkurwieni, ale konsekwentnie odhaczaliśmy zadanie po zadaniu. Wyjścia nie było. Lataliśmy jak idioci po całej Warszawie, opowiadając naszą historię nieskończoną ilość razy. Od zadania do zadania. Była lista do zrobienia. Nikomu nawet nie przeszło przez myśl, żeby odpuścić.



Wieczorem usłyszeliśmy, że sami sobie udowodniliśmy, że dla nas nie ma rzeczy niemożliwych

Teraz też mam listę do zrobienia. I z wielką skrupulatnością odhaczam. Pilna jestem jak pierwszoklasista.

Moje bieganie przed ciążą znalazło się na równi pochyłej, kiedy przestałam biegać według planu. Nie miało co mnie wypychać poza strefę komfortu. Korpo wyciskało mnie jak cytrynę, nie miałam siły ani ochoty robić tego sama ze sobą na jakiejkolwiek innej płaszczyźnie mojego życia. I tak sobie biegałam, gdzie chciałam i jak chciałam. Nie bolało jak dobiegałam ostatnia w limicie, raczej nie próbowałam sobie stawiać wysoko poprzeczki.  Dwanaście miesięcy przerwy od deadlinów, asapów, schedulów , fokus pointów i targetów to bardzo dużo. Na tyle dużo, żeby sobie uroić w głowie chory plan i realizować go tak jak w korpo. Bez mrugnięcia okiem, bo przecież co się nie da jak się da.

Im trudniejszy trening zrobiony, tym szybciej zgrywam go na Endo. 

Takiego Endo to ja jeszcze nie miałam.

Im trudniejszy trening w planie, tym większy dreszczyk emocji przed nim. A co jeśli mi się nie chce albo jeśli nie mam siły? Nic. Nikt za mnie planu nie zrobi. Nikt za mnie targetu nie osiągnie. I tutaj pojawia się słowo klucz. Target. Króliczek, którego gonię i gonić będę tak długo, aż go złapię, albo padnę. Target, słowo mocno zakorzenione we mnie.  Musiał być taki, który będzie mnie kręcić. W myśl zasady, że im trudniej tym lepiej. W nadchodzącym sezonie będę zbierać punkty do Biegu Ultra Granią Tatr 2017, co oznacza nie mniej i nie więcej niż co najmniej jeden maraton górski i co najmniej  i co najmniej jeden porządny ultramaraton. Piszę co najmniej, bo głowa pełna pomysłów i marzeń i jak dobrze pójdzie to może się tego nazbierać ciut więcej.

Dokładne plany się jeszcze kształtują. Na pewno chciałabym wyrównać rachunki z Biegiem Marduły - KLIK. To raz. I przebiec swoją pierwszą setkę w życiu. To dwa.

Omójboszenapisałamto.

A na rozgrzewkę wymyśliłam sobie życiówki na asfalcie. Dwie. Jedną w półmaratonie, którego się boję. Drugą na dychę, której nienawidzę.  

Teraz już wiecie. Nie ma odwrotu. Pchać muszę ten wózek do przodu i nie marudzić.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz