![]() |
Fot. Jacek Deneka Ultralovers |
Pytanie o to, czym jest dla mnie ultra i bieganie w górach, najlepiej zadać mi
po takim biegu jak Zimowy Janosik. Na jednym wdechu, bez zająknięcia, z
błyskiem w oku i wypiekami na twarzy, z niemałą satysfakcją i ogromną
przyjemnością odpowiem. Bieganie w
górach sprawia, że czuję się silna. Mimo setek współtowarzyszy na trasie, turbowyjątkowa,
a koncentrowanie się przez kilka godzin na „tu i teraz” resetuje głowę jak
dwutygodniowe wakacje. Po biegu wydaje mi się zaś, że oprócz biegania po górach,
mogę je też przenosić. Wszystkie problemy zostawione poza trasą maleją
odwrotnie proporcjonalnie do przewyższeń i wysiłku. Wypisz wymaluj
szczęście.
Gdzie zatem pot, krew i łzy, skoro góry niezależnie od
warunków, wysiłku i poziomu trudności malują się jak sielanka? Sam start w
górach to wisienka na torcie. Prawdziwe ultra rozgrywa się na nizinach. To tam
wychodzę biegać, bo czasem czuję że głowa mi eksploduje, jeśli tego nie zrobię.
To tam wychodzę biegać, żeby móc popłakać w samotności. To tam uciekam czasem
przed domem pełnym krzyku i wrzasku, po to by wracać stęskniona wszystkiego co
się z tymi wrzaskami wiąże. To tam staję się mistrzem logistyki, motywacji i
siły, by iść na trening, który często wcale mi się nie podoba i wcale, a wcale
nie jest przyjemny, po to by móc kiedyś tę wisienkę zjeść.
To życiowe ultra to nie tylko walka ze złymi duchami, ale
też kłodami rzuconymi pod nogi w sensie niemalże dosłownym.
Na Zimowego Janosika mieliśmy jechać we dwoje. Kilka dni
przed wyjazdem kłody nas zatrzymały. Nie mieliśmy możliwości pojechać oboje, a
sama nie miałam najmniejszej ochoty. Znacie z opisów biegów górskich zdanie „podejście,
które odbierze ci siłę”? Tak właśnie było, z tą małą różnicą, że podejście
odbierające ochotę na ciąg dalszy, urosło przede mną jeszcze w Warszawie. I tak
jak w górach, na trasie, musiałam się z nim uporać.
Do Niedzicy jechałam już z czystą głową, jedyne o czym
myślałam to atrakcje, które czekają na trasie. W górach klęska urodzaju,
organizator zmienia trasy, bo momentami śniegu po pachy. No i fajnie. Nie narzekam. Podchodzę do startu bez
kalkulacji i bez planu, nie sprawdzam nawet, jak finalnie biegniemy. Jedyne
założenie to pobiec mocno. Przed startem pojawia się niemała wątpliwość w czym
biec.
Tym razem nie ma opcji pytania do przyjaciela „W czym
biegnie Bela”?, bo Beli brak L
Rano temperatura -11 stopni, po południu nieco poniżej zera. Rozkminiam, próbuję podejść do tego rozsądnie
i jak zwykle ubieram się za ciepło. Nie lubię marznąć i już. Chwilę przed
startem, który, odbywał się spod Zamku w Niedzicy, zastanawiam się, gdzie jest
moje miejsce w szeregu. Wiem, że pewnie z wyprzedzaniem będzie ciężko i nie
chcę stawać za daleko linii startu, ale z tego samego powodu, nie chcę wyrywać
się za bardzo do przodu. Na pierwszym podejściu wiem, że jednak się
niedoszacowałam, a wyprzedać faktycznie nie ma jak. Na jeden krótki moment
pojawia się wkurw, zaraz po nim na horyzoncie pojawiają się Tatry, a wraz z
nimi motyle w brzuchu. Zimowy Janosik
to, zaraz po Biegu Ultra Granią Tatr, najpiękniejszy bieg w jakim brałam
udział. Zima jak z bajki, poza wydeptaną ścieżką, niczym nie zmącony śnieg,
błękitne niebo, słońce i widok na Tatry przez większą część trasy. Po pierwszym
zachwycie nadal się wkurzam, ale przesuwam się do przodu z pokorą, pamiętając,
że na ZUK-u podobna sytuacja i wolny początek pomógł zachować siły i wykrzesać
ogień na koniec, a próby wyprzedzania poza ścieżką i tak kończą się zakopaniem
w śniegu. Robię więc swoje. Mija jakiś, bliżej nieokreślony czas i wbiegamy na
drogę dojazdową do Dursztyna, ścieżka się kończy, a zaczyna się to co lubię,
podbieg, długi i dość łagodnie nachylony. Wiele osób przede mną idzie, a ja
robię swoje. Drobię kroczkami w górę w myśl zasady „nie przejdę do marszu”.
![]() |
Fot. Tomek Sowiński |