czwartek, 6 grudnia 2018

Czterdzieści pięć na dychę. Epizod hiszpański.



 „Nie wolno nie cieszyć się z życiówek…”

Jest to zdanie, z którym absolutnie się nie zgadzam.

Publikując zdjęcie medalu po nieudanym starcie na dychę i dodając do niego opis, który jasno mówił o tym, że spieprzyłam, nie kokietowałam i nie liczyłam na klepanie po plecach. Naprawdę czułam, że spieprzyłam ten start i nadal  tak myślę. Tak jak wolno mi cieszyć się z wszystkiego, tak wolno mi się z wszystkiego nie cieszyć.  

Ostatnie tygodnie stały pod znakiem przygotowania się do drugiego podejścia łamania czterdziestu pięciu minut na dychę. Trenowałam regularnie i trenowałam mocno opuszczając strefę komfortu wiele razy.  Nie było złej pogody na trening, tak jak nie było zbyt wczesnej i zbyt późnej pory by go zrobić. Cisnęłam po swojemu na maksa. Odpuściłam tylko na kilka dni, ale były to dni w których nie miałam siły oddychać, nie mówiąc o wbijaniu się w biegowy strój.

Do Walencji, poza celem numer jeden jakim był kibicing, leciałam po to, by osiągnąć cel, który sama sobie postawiłam. Nikt mi go nie wyznaczył, nikomu nie potrzebuję dorównać, z nikim się nie ścigam. Postawiłam sobie cel i postanowiłam go zrealizować dla własnej satysfakcji, dla poczucia że mogę, że potrafię. Nie chodzi tutaj tylko o te magiczne czterdzieści pięć minut. Bardziej chodzi
o drogę do celu, o zaplanowanie i zrealizowanie tego, co sama dla siebie wymyślę. Potrzebowałam przekonać samą siebie, że mam siłę by znaleźć w sobie determinację. Ostatnie dwa, trzy lata sprawiły, że nauczyłam się zbyt łatwo odpuszczać i stawiać na stary, dobry święty spokój. Czasem to jest jedyne słuszne podejście, jednak generalnie w życiu nie ma miejsca na bylejakość
i odpuszczanie. Skoro trenuję po coś, to warto robić to na sto procent swoich możliwości.

Leciałam do Walencji w stroju Wojowniczki. Wizualizowałam sobie metę. Dokładnie wiedziałam, jak będę się czuła kiedy ją przekroczę. Słyszałam jak krzyczę „Yeah!”, widziałam jak unoszę ręce
w geście zwycięstwa. Czułam jak od uśmiechu bolą mnie policzki i jak rośnie we mnie siła na kolejne wyzwania, nie tylko te biegowe.

Potem zaświeciło słońce Hiszpanii…






Zaczęłam uśmiechać się całą sobą i kompletnie nie umiałam nad tym zapanować. Uśmiechałam się do ludzi wokół, uśmiechałam się do siebie samej. Kilka dni przed startem to niczym niepohamowana radość i spokój. Postanowiłam wycisnąć z tego stanu ile się da.  Powiedziałam do Marcina, że wolę pobiec gorzej, ale chcę czerpać Hiszpanię garściami. I czerpałam z całych sił. To były wspaniałe dni wypełnione cafė bombȯn, zwiedzaniem, czytaniem na plaży, najlepszym na świecie jedzeniem
i tanim winem. Nie ma się co oszukiwać, do utrzymania formy życia raczej się to nie przyczyniło.

Just fucking good wine... fot. Runeat.pl


Idąc  na start przywoływałam jednak wszystkie te moje szczęśliwe wizualizacje i wiedziałam,
że pobiegnę z całych sił. Śpiewałam podczas rozgrzewki, robiłam próby generalne zaciskania pięści w geście zwycięstwa, nie dopuszczałam siebie paniki.  Nie panikowałam stojąc w kolejce do toalet, do których kolejka kurczyła się znacznie wolniej niż uciekający czas. Raz za razem liczyłam do dziesięciu i powtarzałam sobie, że to się nie stanie, że nie spóźnię się na start, bo kolejka do tojka była zbyt długa, że to niemożliwe… Chwilę potem pędziłam do swojej strefy tempem znacznie szybszym niż planowałam start. Okazało się, że aby wejść do swoje strefy i ruszyć z biegaczami na czas między 40 a 44 minuty muszę obiec całą kolejkę. Pędziłam więc soczyście rzucając kurwami. Sygnał startu usłyszałam, kiedy byłam za najwolniejszą grupą startujących. Dalej biegłam wzdłuż wysokiej siatki, ostatecznie wskoczyłam do grupy na 50-55 minut. „To się nie dzieje, to nie tak miało być…”. 

Przebiegając przez linię startu byłam już nieźle tą gonitwą zmęczona. Pierwsze dwa kilometry biegu to slalom, próba nadrobienia i przebicia się w kierunku biegnących moim tempem. Totalnie bez sensu. Trzeci kilometr to już odcinka i spadek tempa o 10 sekund na kilometrze. Każda próba przyspieszenia kończyła się tak samo. Biegłam szybciej kilka chwil, by zwolnić jeszcze bardziej. Walczyłam, by nie ulec pokusie powrotu spacerem. Udało się. Nogi bolały, niezadowolenie rosło, oczy co rusz wypełniały się łzami, ale dobiegłam na metę z nową życiówką, która od niedzieli wynosi 45:56. Wstydu nie ma, ale nie taki był cel. Nie potrafiłam cieszyć się z finiszu, który
w Walencji jest genialny. Miałam poczucie, że spieprzyłam. Wiedziałam, że tak może skończyć się upajanie słońcem i innymi dobrodziejstwami Hiszpanii, więc zamiast biczować się bez sensu szybko przełknęłam gorzką pigułkę. Na szczęście czekało na mnie kibicowanie Mojemu Maratończykowi i celebrowanie ostatniego wieczoru wyjazdu.

Nie ma co gdybać i zastanawiać się, czy było mnie stać na więcej. Zamiast snuć domysły mam zamiar to po prostu sprawdzić i w najbliższą niedzielę zrobić kolejne podejście i wystartować
w kolejnym biegu na dychę. Zobaczymy jak mi pójdzie po odstawieniu słońca i wina.






2 komentarze: