środa, 22 sierpnia 2018

Wszystkie kolory Chudego.



Chudy pachniał paprociami i mgłą, parzył pokrzywami na wąskich ścieżkach, zamiast rzucać płatki pod nogi usypał tysiące kamieni, zostawił bramy z powalonych drzew i uciekał do samego końca. Nie pokazał gór, ale dał wszystko inne. Dał tajemnicę, dał nadzieję, dał oczekiwanie i spokój na trasie. Zmusił do przekroczenia kolejnych swoich granic. Przeciorał mnie fizycznie i psychicznie, by na koniec zostawić taki niedosyt, że muszę tam wrócić. Chcę tam wrócić i chcę go dorwać.

No words needed. Fot by Fotomaraton


Biały.

Jak biała kartka. Nie zapisana jeszcze, czekająca niecierpliwie na swoją historię. Nie zapisana, ale na pewno nie pusta. To na niej niewidzialnym atramentem wypisane były wszystkie moje plany, marzenia, oczekiwania, obawy i strachy.  Żyła własnym życiem na długo zanim kolejne kroki stawiane na trasie napisały historię właściwą. Pierwsze słowa, którymi miała być zapisana to „Dorwałam Chudego”. Bardzo, bardzo tak chciałam zacząć opowiadanie tej historii.
Z całych sił wierzyłam, że tak właśnie będzie. Poziom mojej determinacji był poza skalą. Nie dopuszczałam do siebie poziomu trudności trasy i limitu. Nie chciałam by docierały do mnie słowa Krzyśka Dołęgowskiego, że niewiele osób jest w stanie dorwać Chudego i ukończyć setkę w limicie. Na odprawie w oczach stanęły łzy, to pierwszy raz wtedy pomyślałam, że może być tak, że wrócę na tarczy i na nowo będę musiała wymyślać pierwsze słowa, które zaczną zapełniać moją kartkę.
Potem znalazłam się w górach i wiedziałam już, że to one rządzą, nie ja. Ja mogłam tylko zrobić wszystko, by wybiegać to, po co tutaj przyjechałam i przeżyć ten dzień jak najlepiej.

Biały jak flaga. Sięgałam po nią wiele razy na trasie, chowając ją prędko zanim Chudy się zorientuje. Pierwszy raz kilka godzin przed startem, kiedy ze strachu popłynęły po policzkach. Potem wiele, wiele razy, kiedy czacha dymiła się od kalkulacji czy zdążę w limicie. Przez wiele kilometrów wynik był wyłącznie zerojedynkowy, albo ukończę setkę w limicie, albo nie ukończę wcale. Kompromis nie wchodził w grę. Nie tym razem. Plan był jeden, biec do końca.

Zielony.

Najwspanialszy z kolorów i najlepsze wspomnienie z tegorocznego Chudego Wawrzyńca. Nie jestem w stanie opisać tego jak było pięknie. To zieleń i jej paprocie zapamiętam najbardziej. Spędziłam w górach 13 godzin i nie wiedziałam gór, ale widziałam paprocie, widziałam mgłę i nie potrzebowałam widzieć niczego więcej.
Pomimo bólu, pomimo obaw i setek myśli w głowie, które towarzyszyły mi od startu do mety, chyba na żadnym z biegów nie czułam się tak szczęśliwa, że jestem tutaj gdzie jestem i robię to co robię. Mimo wielu kilometrów pokonanych zupełnie samotnie, oprócz paproci i mgieł towarzyszył mi po prostu spokój i uśmiech na twarzy. Najlepszy z uśmiechów, bo do siebie samej.

Fot by Fotografia Piotr Oleszak



Czerwony.

Bojowy. To czerwony towarzyszył mi na trasie najdłużej. Był w tle każdego innego koloru. Był kiedy budził się ranek, był ze mną na każdym zbiegu i każdym mozolnie stawianym kroku na podejściu. Dobrze wiedziałam po co je stawiam. Walczyłam od pierwszego do ostatniego kroku, a było ich w sumie 102829! Nie pozwalałam sobie na kontemplowanie tego co wkoło i tego jak cierpię. Dyszałam jak Krasus, kilka razy obróciłam się nawet na sto procent pewna, że biegnie tuż za mną. Niestety, nie tym razem. To byłam tylko ja goniąca kolejne marzenie. Nie odpuściłam do samego końca.
Decyzję podjął za mnie rozum. Na zbiegu z Rycerzowej poczułam lewe pasmo, na zbiegu z Oszusta odezwało się prawe. Tak bardzo chciałam biec za wszelką cenę. Chciałam być silna, niezniszczalna i niezłomna. Wiedziałam, że z rozsądkiem ma to niewiele wspólnego, ale czułam się tak bardzo gotowa na setkę, że nie mogłam pogodzić się z faktem, że tym razem może się jednak nie udać. Na przełęczy Glinka wyznaczyłam sobie cel. Powiedziałam głośno, że jeśli na Trzech Kopcach zostanie mi pięć godzin na wdrapanie się na Pilsko, potem najdłuższe podejście na trasie i dwa sute zbiegi, zawalczę i dobiegnę choćby bez nogi, albo i bez dwóch nóg.

Walka. Fot by Fotografia Piotr Oleszak


Na dość łatwym odcinku do siedemdziesiątego kilometra coraz częściej zaciskałam zęby z bólu. Trzy Kopce, zamiast coraz bliżej, były coraz dalej, wraz z nimi moja meta i mój Chudy. Dotarłam do punktu siedemnaście minut po godzinie zero. Stanęłam. Przestało boleć. Dowiedziałam się, że jak pobiegnę w lewo będę czwarta, jak pobiegnę w prawo to będę trzecia, ale mogę też nie ukończyć wcale, bo czasu już naprawdę mało. Rozkmina rozpoczęła się na nowo. Czy ta rozkmina kosztowała podium, czy może pozwoliła odpocząć chwilę i przycisnąć na końcu? Nie wiem. Nie dowiem się. Tak samo jak nie dowiem się co by było, gdybym skręciła jednak w prawo...

Wiem za to na pewno, że czerwony towarzyszył mi także wtedy, kiedy już przegrałam, kiedy już tylko miałam spokojnie dobiec do mety. Tuż za Halą Lipowską zobaczyłam przed sobą sylwetkę. Uśmiechnęłam się do siebie, bo przypomniała mi się moja ucieczka sprzed dwóch lat, kiedy wydawało mi się, że goni mnie dziewczyna. Uciekałam wtedy co sił w nogach tak bardzo, że zgubiłam się na prostej ścieżce, a dziewczyna przed którą uciekałam wyprzedziła mnie i okazała się chłopakiem. Uśmiechałam się z ulgą, bo ostatnie na co miała ochotę, to ścigać się na dziesięć kilometrów przed metą. Ufff, jak dobrze, że to chłopak. Biegnę dalej, kulam się powoli w swoim tempie. Kiedy dociera do mnie, że on to jednak Ona, wyrywa mi się głośne „Kurwa, tylko nie to…”. Jak mi się nie chciało gonić, jak ja na to nie miałam siły i ochoty… Chciałam już tylko do mety w spokoju poużalać się nad sobą... Przypominam sobie słowa wolontariusza na ostatnim punkcie „jak pobiegniesz w lewo będziesz czwarta”. Jprdl, jak ją wyprzedzę będę trzecia, trzecia! Zamiast przegrać, wygram…
Dałam sobie jedną szansę na wyprzedzenie Izy. Zrobiłam to na podbiegu, tuż przed zakrętem. Dowiedziałam się wtedy, że da się podbiec sto metrów, udawać, że wcale nie boli i jakimś cudem przestać na chwilę dyszeć. Potem dzida do zakrętu i jeszcze większa dzida do kolejnego. Odważyłam się obejrzeć po dwóch kilometrach. Uff, byłam sama, ale uciekałam co sił w nogach, a przede wszystkim w głowie do samej mety. Nie chciałam się uspokoić nawet kilka metrów przed metą, kiedy Marcin mówił mi, że mam to.. Że jestem trzecia.
Dobiegłam pięć minut przed Izą. Co jak co, ale wykreować sobie presję, to ja potrafię.

Róż.

Tutaj jeszcze 100% radości. Fot by Biecdalej.pl

Róż to zawsze szczęście. Miałam swoje dwie godziny szczęścia na mecie. Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Widziałam się na podium. Pochwaliłam się światu. Spijałam śmietankę. Rozgrzeszyłam się z nieprzebiegniętej setki i co rusz wpatrywałam się w wyniki. Radość milion. Heloł, w końcu jestem na podium, tralala. To były bardzo piękne dwie godziny. Dostałam zakwasów na policzkach. Przed dekoracją proszę Marcina by jeszcze raz zerknął na wyniki, tym razem już oficjalne i potwierdzone. Nastaje cisza, patrzę w jego o czy i w jednej chwili słodycz wygranej zamienia się w gorycz porażki. Mata nie odczytała chyba drugiej zawodniczki. Byłam czwarta. Byłam 45 z 128 osób, które ukończyły. Gdybym przez chwilę nie widziała się na tym cholernym podium, brałabym to miejsce w ciemno, a tak to dupa, Czarna dupa. Gratulacje przestają cieszyć, ja przestaje się uśmiechać. Unoszę kąciki ust mechanicznie do góry serwując uśmiech numer pięć, ale generalnie to dupa. Radość się skończyła. Skończył się różowy.

Taki był mój Chudy. Słodko-gorzki. Kolorowy. Wielowymiarowy. Mieszający w sercu i w głowie. Cudowny. Nie pozostawiający żadnych wątpliwości, że to mój bieg i że muszę wrócić.

Wrócę. Fot by Fotografia Piotr Oleszak






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz