piątek, 1 listopada 2013

Bieg Halloween na Stadionie Śląskim. Wampiry, upiory, zmory i motylek.

Gdybym kilka lat temu trafiła na informację o Biegu Halloween, nawet nie pomyślałabym o udziale. Tak dla zasady. Wszystkie nowo nabyte, komercyjne święta budziły we mnie totalną niechęć.  Nadal ich specjalnie nie obchodzę, ale Biegu Halloween organizowanego na Stadionie Śląskim nie chciałam opuścić. Po pierwsze i najważniejsze, imprezy i treningi organizowane na stadionie wspólnie z Augustem Jakubikiem to jakość  sama w sobie. Bieg, z maleńkiego wydarzenia na FB, nagle zamienił się w imprezę z trzystoma startującymi. Zawsze jest wspaniała, niepowtarzalna wręcz atmosfera, która sprawia że uzyskany wynik zajmuje miejsce. Po drugie, trasa i termin bardzo mi odpowiadały. Byłam ciekawa jak się ma moja forma cztery tygodnie po maratonie i po trzech tygodniach biegania na niskim tętnie w zasadzie bez treningów jakościowych. Po trzecie, jestem teraz tak podekscytowana bieganiem, planami biegowymi i treningowymi, że przyklasnęłam organizatorom, którzy sugerowali bieg przebierańców. Szkoda tylko, że nie doczytałam lub/i nie zrozumiałam przekazu, że chodzi o przebrania upiorne. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że biegły same wampiry, upiory, zakrwawione panny młode i tylko jeden motylek…

Źródło: www.dziennikzachodni.pl



Od razu po przybyciu na miejsce zorientowałam się, że coś tu nie gra, ale nie było mi to w stanie popsuć nastroju. Zresztą nie miałam czasu na zastanawianie się, zaspałam, wpadłam do biura zawodów w ostatniej chwili, przypięłam numer startowy i pobiegłam do budynku stadionu oddać rzeczy do depozytu. Po drodze myślałam sobie, że zaplecze z depozytami i szatniami to zaleta wszystkich imprez organizowanych przez Stadion Śląski. Szkoda, że nie myślałam o samym biegu. Może wtedy nie zapomniałabym na start Garmina… Czasem śniło mi się to, nie powiem, ale nie przypuszczałam, że może mi się to przydarzyć. A jednak.  Nie zostało mi nic innego, jak bawić się tym biegiem. Nie do końca mi się to udało. Bieg bez kontroli, wytrącał mnie jednak z równowagi. Nie miałam pojęcia jak szybko biegnę, czy nie za szybko, a może za wolno? Wystartowałam z końca stawki, więc kompletnie nie miałam punktu odniesienia. W połowie podbiegu (trasa w zasadzie do połowy jest podbiegiem) przypomniała o sobie choroba. Od dwóch tygodni walczę z przeziębieniem i naciskami, żeby wziąć antybiotyk. To nie mogło pozostać bez śladu. Tak sobie to wytłumaczyłam. Przeszłam na chwilę do marszu, uspokoiłam oddech i ruszyłam. Od tej pory uśmiech nie schodził mi z twarzy, pełna radocha i luz. Po kolejnym marszu pomyślałam tylko „trudno” i ruszyłam dalej. Nie goniłam nikogo. Dotarłam na metę w 37:05. 

Fot: Magdalena Adamiec

Jestem pewna, że z Garminem byłoby szybciej. Na szczęście nie wynik był tutaj najważniejszy. W sumie, to teraz myślę sobie, że dobrze się stało. Wiem, że muszę nauczyć się bardziej słuchać siebie i swojego organizmu. I ta wiedza jest dla mnie bardzo cenna.

A nagroda na mecie jak zwykle bez porównania, najlepsza. 



2 komentarze:

  1. Halloween nadal budzi we mnie nieodpartą niechęć. Zwłaszcza te wszystkie upiory i strzygi. Co tu świętować?
    Dlatego gratuluję przebrania :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Motylki są najlepsze :) !!! A co do samego biegu, elektronika bardzo się przydaje ale jak widać niestety w pewnym momencie bez niej nagle jest problem, ja biegam z telefonem i rzadko sprawdzam parametry, wiem tylko co kilometr jakie mam tempo, ale nie zawsze tego słucham, generalnie wsłuchuję się w rytm oddechu, jak się skupię to udaje mi się pobiec kilka km w prawie identycznym tempie :) Poćwicz to sobie :))

    OdpowiedzUsuń