poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Sztafeta Accreo Ekiden 2013



Sztafeta Accreo Ekiden.

Czyli pobudka o 4.45, 300 km w samochodzie, 5 km biegu, 300 km w samochodzie, do tego w drodze powrotnej bardzo liczne i bardzo niechciane postoje, a na koniec totalny zgon ledwo po przekroczeniu progu w domu.

W skrócie nie brzmi ani ciekawie, ani zachęcająco. Ale w rzeczywistości było inaczej.


Sztafeta Accreo Ekiden to bieg na dystansie maratonu wykonywany przez sześciu zawodników biegnących kolejno 7, 195; 10; 10; 5; 5; 5 km. Wolne miejsce w drużynie Blogaczy, czyli blogujących biegaczy było dla mnie szansą na wyjście z dołka pozimowego. Czy jest lepsza motywacja niż bycie częścią zespołu? Kiedy czujesz, że musisz dać z siebie wszystko jeszcze bardziej i mocniej niż zawsze? Kiedy ambicja nie daje o sobie zapomnieć?

Nie zastanawiając się długo wpisałam się na listę, przy okazji planując fantastyczny rodzinny weekend w Warszawie, taki  z odwiedzinami u znajomych i nostalgiczną wycieczką po starych kątach z czasów, kiedy mieszkaliśmy w Starej Miłośnie. W piątek przypomniałam sobie, dlaczego nie lubię planować. Jelitówka Młodego skutecznie pokrzyżowała plany… Jeszcze w sobotę zastanawiałam się czy jechać sama i tylko na bieg, czy może nie jechać w ogóle? Bardzo nie chciałam się wycofywać. Generalnie nie lubię nawalać, a do tego mieliśmy trochę zawirowań i problemów z pełnym obsadzeniem składów dwóch drużyn, że bardzo nie chciałam rezygnować w ostatniej chwili.  W sobotę wieczorem na szczęście było na tyle dobrze, że z czystym sumieniem zdecydowaliśmy, że jedziemy. Nie będzie rodzinnego weekendu, za to będzie dzień z Mężem. Też fajnie. W planie było bieganie, rowery, ulubione shusi i takie tam.

Pobudka o 4:45 poszła bardzo sprawnie, w wyśmienitych nastrojach i całkiem dobrze wyspani ruszyliśmy w trasę.


Chciałam być na miejscu i poznać osobiście przynajmniej część z długiej listy Blogaczy, których zmagania z przyjemnością śledzę na bieżąco. Tym razem wśród dwóch zespołów i dwunastu osób znaleźli się:

Bartek z Przebiec Maraton, Wojtek z Run Bob! Run! (Wojtek pobiegł w obydwu sztafetach),  Leszek z Leszek biega; Hania z Do mety, Emila z Przyjemność biegania; Michał reprezentujący Rusz się; Paweł z Maratoniarz.pl; Wojtek Bogacki, Wiola z Brykanie  oraz moja skromna osoba.

Dziewczyny w komplecie, razem z Kasią z Rusz-sie.pl; która tym razem robiła nam wszystkie piękne zdjęcia

 Oczekiwanie na mój start, z jednej strony było bardzo przyjemne, ale z drugiej organizatorzy nie ułatwiali życia startującym. Sam element zmiany był dla mnie lekko stresujący, obawiałam się momentu przejęcia pałeczki, do tego jeszcze orgowie, którzy błędnie informowali o zbliżających się zmianach lub nie wyczytywali ich w ogóle. 

Nawet pomoc boska w osobie wolonariuszki (na zdjęciu z naszym kapitanem) nie za wiele pomogła organizatorom ;)

 Kiedy wyruszyła Wiola nerwowo spoglądałam na zegarek i byłam gotowa w strefie zmian na kilka minut przed planowanym przez nią czasem ukończenia swojego dystansu. Na szczęście wypatrzyłam Wiolę na telebimie i wszystko przebiegło sprawnie. Po starcie zrobiłam to co zwykle, wcale nie potrzebowałam do tego dzikiego tłumu. Miałam ruszyć kilka sekund wolniej, a wyszło o kilka sekund za szybko. Nawet podbieg na początku trasy i ostry zakręt zaraz za nim za bardzo mi nie przeszkadzały. Potem było jednak tylko gorzej. Średnia nawierzchnia, kilka wąskich momentów (na jednym z nich zwolniłam za maszerującym biegaczem) i cały czas ta myśl dudniąca w głowie „ tylko nie upuść pałeczki”… I jeszcze to denerwujące pytanie „dlaczego nie możesz szybciej?”. Nie mogłam i już. Nawet Rafał, który nagle w okolicach czwartego kilometra pojawił się znikąd na rowerze, nie mógł sprawić, żebym przyspieszyła jakoś znacząco (pierwszy kilometr: 4:26, i kolejne: 4:39; 4:42: 4:53 i 4:41). Całość w okolicach 23:50 minut na 5 kilometrów nie robi piorunującego wrażenia i  nie ma co szukać wymówek, wychodzi nieprzebiegana zima i już. Po mojej zmianie poczekaliśmy jeszcze chwilę na Wojtka, który biegł ostatnią zmianę, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy. 
Jak tylko adrenalina po biegu spadła, do głosu zaczynał dobijać się żołądek. Zamiast na rowery, udaliśmy się w okolice Stadionu Narodowego pokibicować maratończykom. O tym, że robi się nieciekawie, wiedziałam kiedy ani stadion, ani meta, ani miasteczko biegaczy nie robiły na mnie najmniejszego wrażenia. Biadoliłam i marudziłam,  że chcę do domu. Objawy grypy żołądkowej dopadły mnie jeszcze w Raszynie. O tym, że podróż powrotna nie należała do najprzyjemniejszych nie ma co wspominać. Najważniejsze, że zaczęło się po sztafecie, nie przed, albo nie daj Boże w trakcie. Dzień zaliczam do bardzo miłych i bardzo udanych, za co dziękuję wszystkim Blogaczom. Mam nadzieję, że do zobaczenia przy kolejnej sztafecie w Warszawie, czy Poznaniu :)


Dziś tylko wkurzam się , bo ciągnie mniena trening, a siły zero…

4 komentarze:

  1. Ekiden to fajna sprawa, mam nadzieję że kiedyś też uda mi się pobiec w sztafecie. Zdrówka i siły życzę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojej, to Ty się jeszcze rozchorowałaś! Mam nadzieję, że już jest lepiej? A spotkanie i bieg były pierwszorzędne!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak tak podsumuję kłopoty, z którymi borykaliśmy się w tym roku, wliczając w to kłopoty zdrowotne kilku biegnących, jeszcze bardziej doceniam to, że udało nam się w takim składzie spotkać i pobiec. Przede wszystkim doceniam poświęcenie, m.in Twoje :-)
    Cieszę się, że mogliśmy poznać się w tzw. realu. Zdrówka!

    OdpowiedzUsuń
  4. Taka zabawa czyli parę godzin jazdy, event i znów parę godzin jazdy to tzw. złoty trójkąt. Nieźle wykańcza, szczególnie jeśli ktoś, tak jak Ty, zapada przy okazji na wirusa - współczuję bo musiałaś pewnie ledwo zipać pod wieczór po tych wszystkich atrakcjach. Ale świetny czas na 5km - przynajmniej jak dla mnie, no i w ogóle respekt, że się stawiłaś mimo że dziecko chore itd. Już pisałam że Wam zazdroszczę tego Ekidena - byłam 2 razy i to "debeściarska" impreza :)

    OdpowiedzUsuń