niedziela, 9 marca 2014

Bieg na Klimczok i górskie plany

W sumie to mogłabym być niedźwiedziem, tak mi ta zima przelatuje między palcami. Treningi przeplatane pracą, albo raczej praca przeplatana treningami i chorobową ruletką domową. Trochę tego było w tym roku, szkoda nerwów na pisanie.

Słowo wytłumaczenia jednak się należy. Zrezygnowałam z wiosennego płaskiego maratonu, po to żeby zmierzyć się z górami. Trochę zwlekałam z decyzją, bo góry nie wybaczają odpuszczonych treningów, ale to jak, co i gdzie ostatnio biegam mówi samo za siebie. Schody, podbiegi i góry. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy były raz Pieniny, dwa razy Tatry, nawet w Warszawie zafundowałam sobie sentymentalne podbiegi na Starówce. Najczęściej w starciu rozum – serce, wygrywa u mnie to drugie. Zamieniłam więc Rzym na Szklarską Porębę, 42 na niespełna 47 km, a umiarkowanie trudną trasę na +/- 2150 m przewyższenia. Yeah! Docelowym startem sezonu  będzie Maraton Karkonoski. Podekscytowana jestem strasznie. Tyle samo radości co start budzą we mnie same przygotowania. Ile to daje dodatkowych okazji i powodów do częstego ustawiania azymutu na góry! W planie jest kilka startów kontrolnych,  których każdy wywołuje we mnie nie mniej emocji niż ten zaplanowany na sierpień. Nawet nie wiem, czy nie więcej. Na samą myśl o starcie w Wysokogórskim Biegu im. Marduły mam ciary.  I choć pewnie przed startem umrę ze strachu, budziki na dzień i godzinę zapisów nastawione miałam dwa. Teraz nie pozostaje mi nic innego jak wziąć się do roboty. Nie, żebym przebimbała zimę. Co to, to nie, ale zdecydowanie nadszedł ten moment, kiedy trzeba wrzucić kolejny bieg. Zwłaszcza, że jest na to miejsce, siła i czas.

Na pożegnanie zimy i potwierdzenie, że coś jednak pobiegałam.


RMD Winter Run – Bieg na Klimczok, mój pierwszy start w tym roku, pomógł mi ustalić dwie rzeczy. Po pierwsze, stać mnie na więcej niż myślę. Po drugie, muszę wziąć się w garść, zasuwać i nie odpuszczać. Bo miałam takie myśli, żeby odpuścić ten start. Luty przemielił mnie i wypluł resztki…  Ale dałam radę, pobudka rano o świcie, trzeba jeszcze było odtransportować Młodego do Babci.  Zabrakło mi czasu na porządne śniadanie, na szczęście Mama poratowała mnie kanapkami.  Całą drogę do Szczyrku, która zawsze wydawała mi się znacznie krótsza niż minionej soboty,  miałam w głowie tylko jedno pytanie: Zdążę czy Nie? Do biura organizatorów wpadłam ostatnia. Brakło mi czasu na zmianę ciuchów na lżejsze, gdyby nie donośny okrzyk „Depozyt stop!” zostałabym bez ciepłych rzeczy na zmianę. Kierowca samochodu wywożącego nasz ekwipunek na górę. z nieukrywaną nutką rozbawienia zapytał, czy na pewno nie chcę, aby podwieźć mnie do mety. W sumie nie dziwię mu się, ładnych kilkaset metrów cisnęłam ile fabryka dała, żeby jednak mieć ciepłą bluzę i telefon na górze. Po tej przebieżce o dalszej rozgrzewce mowy nie było, zresztą start odbył się niewiele po moim przybyciu. Tylko chwilę dane mi było chłonąć atmosferę przedstartową, ale to wystarczyło, żeby ocenić, że było tak jak lubię. Swojsko i kameralnie, w bardzo miłym towarzystwie. Ruszyliśmy. Bieg na Klimczok to nie do końca typowy bieg alpejski.  Pierwsze dwa kilometry są mocno w dół.  Nie chciałam się zakwasić, ale hamowanie też nie miało większego sensu. Jakoś udało mi się znaleźć złoty środek, oczywiście w życiu nie przebiegłam tak szybko dwóch kilometrów. Po zbiegu, kilkaset metrów po płaskim, w trakcie których miałam wrażenie, że to mój dzień, a potem zaczął się podbieg, który ciągnął się do samej mety, chyba około pięciu kilometrów. Na początku było super, tętno równe (tak mi się przynajmniej wydaje, bo czujnik tętna akurat w tym dniu postanowił zastrajkować), później okazało się, że mam za słabą głowę. Wszyscy przechodzili do marszu (oczywiście wykluczając tych, którzy byli daleko przede mną), więc w końcu sama nie wiem kiedy też to zrobiłam. I tak już było do samego końca. Marszobieg. Nie byłoby w tym nic złego, były takie fragmenty, gdzie naprawdę trudno było biec, ale czułam że to nie maksimum moich możliwości. Brak skutków ubocznych biegu następnego dnia tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu. Im było wyżej i bliżej mety, tym odcinki marszu były coraz krótsze, a biegu dłuższe. Zastanawiam się, jaki miał to wpływ fakt, że skończył się asfalt i płyty betonowe, a zaczęły się widoki, ale pewnie niemały. W sumie wstydu chyba nie ma. Dystans 8,2 km i przewyższenia -105/+515 przebiegłam z czasem 59:11, mniej więcej w połowie klasyfikacji kobiet.


W drodze powrotnej na dół towarzyszyły mi dwa pytania: na ile tak naprawdę mnie stać i jak to wydobyć? Odpowiedzi oczywiście, jeszcze nie znalazłam, ale wyjścia nie mam, muszę to rozkminić.

I na potwierdzenie, że na Klimczok też jednak trochę biegłam :)

4 komentarze:

  1. Piękna sprawa Bieg Marduły i Maraton Karkonoski!! :) Niestety nie dane mi było jeszcze wystartować w żadnym z nich, ale na pewno warto i wrażenia nie zapomniane. Trzymam kciuki za Twoje plany!! :) :) Ah góry...i jak tu ich nie kochać?

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale czad! Zazdroszczę i myślę że Marduła będzie niezapomniany :) Jak się uda to będę kibicować przy trasie, dzień po swoim Sokole. Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wzajemnie :) Ja też postaram się zameldować na trasie Sokoła :)

      Usuń