Bardzo chciałam przebiec maraton.
Bardzo chciałam pobiec w Warszawie. Bardzo chciałam przebiec maraton w Warszawie.
Od chwili opublikowania trasy 35 Maratonu Warszawskiego wiedziałam, że to
zrobię. Po pierwsze, ta trasa to taka Warszawa w pigułce. Start tuż przy ukochanej Saskiej Kępie, Most
Poniatowskiego, Krakowskie Przedmieście, Wisłostrada z widokiem na Starówkę, Łazienki,
Plac Trzech Krzyży, meta na Stadionie Narodowym. Myślałam sobie, że jeśli nie
to odwróci moją uwagę od ściany, kryzysów i tym podobnych, to już nie wiem co.
Po drugie, zakochałam się w profilu trasy. W porównaniu z Silesia Marathon jest
po prostu idealnie płaska. Motyle, motylami, ale cały czas bałam się, że
historia się powtórzy. Robiłam wszystko, żeby o tym nie myśleć za bardzo, ale
siedziało mi to gdzieś z tyłu głowy.
Wmówiłam sobie, że stresu nie ma.
Cieszyłam się jak dziecko. Wiedziałam, że powinno być łatwiej. Wiedziałam już,
czym jest kryzys na trasie w maratonie i wydawało mi się, że wiem jak sobie z
nim poradzić. Wiedziałam, że trasa jest łatwiejsza, że będzie więcej kibiców.
Wiedziałam też, że nie będę sama na trasie. To ja powinnam być wsparciem dla
debiutującej Ewy, ale od początku wiedziałam, że szansa na to, że będzie
odwrotnie jest duża. Taka ze mnie panikara.
Zaklinanie szło idealnie do
momentu, kiedy jakiś czort wsunął mi do ręki dwie opaski z międzyczasami
zamiast jednej. Zabawa z kalkulowaniem średniego tempa na 3:45(?!) tak mnie
zestresowała, że prawie oka nie zmrużyłam… Zjedzenia śniadania było nie lada
wyczynem, żołądek miałam tak ściśnięty do rozmiarów ziarnka grochu. Na start
jak zwykle wydawało mi się, że wyjechaliśmy za późno i nie ważne, że mnóstwo
osób szło razem z nami, a nawet za nami do depozytów, dodatkowy stresik trzeba
było sobie zafundować.
Ustawiłyśmy się w strefie
zielonej dla debiutantów, więc miałam trochę czasu na wyluzowanie przed startem. Uwielbiam chłonąć atmosferę oczekiwania, nie
da się tego z niczym porównać, Do tego w tle „Sen o Warszawie”… Pomyślałam, że
lepiej być nie może i ruszyliśmy.
Jeszcze na moście wypatrzyliśmy
się z Rafałem i tak już zostało prawie do samej mety. Dzielnie towarzyszył nam
na rowerze od czasu do czasu pojawiając się na horyzoncie. Uśmiech nie schodził
mi z twarzy, mimo kolki dokuczającej przez pierwszych dziesięć kilometrów.
Tempo cały czas oscylowało wokół założonego 5:30 min /km, a ja wmawiałam sobie,
że kolka wcale mi nie dokucza i że pewnie sama nie zauważę kiedy minie. I tak
było. Do 20 kilometra sama radość biegania i podziwianie okolicy.
Sama radość. Fot. R. Pacoń. |
Potem włączyło się kalkulowanie,
czy zapas który mamy jest wystarczający i ile można z nim jeszcze zrobić. Nie
pomagało rwanie tempa po każdym zwężeniu. Nie wiem jak w pozostałych strefach,
ale w zielonej w kilku miejscach musiałyśmy dosłownie stanąć. Frustrowało mnie
to strasznie, a każde nadrabianie kosztowało niepotrzebny wysiłek.
Zastanawiałam się, jak to wygląda podczas największych biegów, kiedy uczestników
jest kilka razy więcej…
Wilanów i Świątynia Opatrzności Bożej
na horyzoncie będzie mi się chyba śniła w największych koszmarach. Wyglądało to
co prawda przepięknie, zaczęło świecić słońce, które wspaniale odbijało się od
kopuły (ale po co ono komu na maratonie ja się pytam?), ale nie wiedzieć czemu
miałam wrażenie, że wszyscy zwalniają i kompletnie nie było jak posuwać się do
przodu. Za to tuż za nawrotką kolejne podkręcanie tempa. I coś się stało. Nie wiem
co. Zaczęło mi być źle. Zaczęło się od głowy, dystans do mety wydawał mi się
zabójczą odległością. Nagle było za szybko. Zaczęłam myśleć za dużo. Potem
zakrztusiłam się żelem. A potem było już tylko gorzej i bardzo źle. Na 26
kilometrze pierwszy raz powiedziałam do Ewy, że ma mnie zostawić. Chwała jej za
to, że tego nie zrobiła, choć o niczym innym wtedy nie marzyłam. Bolały mnie
jelita, marzyłam o tym, żeby zwymiotować, łzy cisnęły się do oczu. Bo boli, bo
znowu się nie uda, bo wszystko jest do bani.
Zatrzymałam się po raz pierwszy. Zaraz potem pomyślałam, że nie mogę
zrobić tego Ewie. To że ja mam słabą głowę, nie może mieć wpływu na nią.
Zacisnęłam zęby i wróciłyśmy do tempa 5:30. Nie biegło się już dobrze, ale nie
biegło się też źle. Wypatrywałam Rafała na horyzoncie, ale go nie było. Czułam,
że Ewa może szybciej, więc kiedy w końcu go zobaczyłam, tuż przy punkcie z wodą
na 30 kilometrze powiedziałam jej, że ma lecieć, a ja muszę rozprawić się sama
ze sobą i moim maratonem. Ewa pobiegła, a mi ulżyło. Zatrzymałam się. Jeden
kubek wody, dwa, trzy, kilka głębokich oddechów i ruszam. Tuż za wodopojem
flaga z 30 kilometrem, szacuję stratę. W tamtym momencie miałam dokładnie
minutę zapasu. Wróciłam do swojego tempa tylko na chwilę, znów zrobiło mi się
słabo. Rafał przywiózł wodę, wypiłam małą butelkę, a potem jeszcze jedną. Po raz kolejny wsparcie mojego niebiegającego męża było nieocenione. Spojrzałam na Garmina i wiedziałam, że zapasu już nie ma. Miałam ogromne szanse
na to, aby po raz kolejny otrzeć się o 4 godziny i ich nie złamać. Nie wiem jak zmotywowałam się, żeby ruszyć. W
chwili kiedy mówiłam sobie, że maraton nie jest dla mnie, po prostu zaczęłam przebierać
nogami.
Walka. Fot. R. Pacon |
Na każdym punkcie z wodą przystawałam na kilka sekund. Wiedziałam, że
będę musiała nadrabiać, ale bardzo potrzebowałam tych kilku spokojnych
oddechów. Nic lepszego dla siebie nie mogłam zrobić, niż zaufać własnej
intuicji. Potrzebowałam takiego rytmu, żeby mieć siłę dobiec do mety. Kiedy
mijałam Łazienki wiedziałam, że jest szansa. Na moście miałam tego pewność. Mimo
to przyspieszałam i wyprzedzałam. 42 kilometr w tempie 5:00, Wybrzeże
Szczecińskie ciągnęło mi się w nieskończoność, ale w końcu wbiegłam na Stadion.
Pamiętam, że miałam zaciśnięte pięści, wiem że było mnóstwo ludzi, ale nikogo
nie widziałam. Chciałam nawet się uśmiechać, ale raczej mi się to nie udało. O
dziwo pamiętałam, żeby wyłączyć Garmina: 3:58:48.
Zrobiłam to.
Za metą czekała Ewa, nie dała się przegonić ze
strefy dla kończących bieg i chwała jej za to, bo pewnie gdyby jej tam nie było
runęłabym na ziemię i już nie wstała. Pomogła mi dotrzeć powolutku po medal,
potem do depozytu, po wodę. Krok po kroku. Kiedy odnalazłyśmy się z Rafałem
była już tylko radość. Tym razem nie ma rozpamiętywania, że mogło być szybciej
i co by było gdyby. Zmierzyłam się z kryzysem, tym razem nie kilka, lecz
kilkanaście kilometrów przed metą. Powtarzałam sobie slogany tak długo, aż w
nie uwierzyłam. Uwierzyłam, że dopóki walczę jestem zwycięzcą i nie mogło się
nie udać.
Fot. R. Pacoń |
Gratulacje!!! Bardzo motywująca relacja, podziwiam i sama kiedyś też muszę się w końcu zmierzyć z tym dystansem :)
OdpowiedzUsuńGratulacje!!! :))))
OdpowiedzUsuńDzielnie walczyłaś! Mam podobne odczucia co do tłoku i zwężeń. Też biegłam w zielonej strefie i zwężenia to był koszmar! Raz stanęłam - dokładnie jak Ty. Na Wilanowie nie dało się normalnie biec - wskakiwałam chwilami na krawężnik - dopiero za nawrotką się rozluźniło
OdpowiedzUsuńSuper !! Chyba Cię dobrze rozumiem i wiem jak się czułaś bo przeżyłam to niedawno (co prawda na połówce ale cały mój bieg był walką o przetrwanie). Jesteś dzielna że się nie poddałaś i składam Ci wielkie gratulacje!!! :)
OdpowiedzUsuńAla gdyby nie Ty w ogóle by mnie tam nie było - byłaś wielkim oparciem od początku do końca. Też potrzebowałam Ciebie, aby dojść po ten medal, sama nie byłam się w stanie wtedy ruszyć :-)! I jest siła bo walczyć z przysłowiową "ścianą" i zwyciężyć z nią w wielkim stylu to jest sztuka ! Teraz będziemy walczyć i kolejne biegowe sukcesy, więc do dzieła !!!
OdpowiedzUsuńWielkie gratulacje :D złamałaś "4" i najfajniejsze jest to, że nie poddałaś się tylko walczyłaś do końca! Mam nadzieję, że podobny "duch walki" udzieli mi się w Poznaniu ;)
OdpowiedzUsuńOgromne gratulacje! :) Złamana czwórka i jest pięknie :) :) Walka była i najważniejsze, że wygrałaś!
OdpowiedzUsuńOgromne gratulacje! Szkoda, że ja nie wykazałem się takim hartem ducha w swoim starciu z MW (wciąż rozpamiętuję tę porażkę).
OdpowiedzUsuńświetna robotaa! : )) podobno biega się umysłem i tylko trochę nogami : )
OdpowiedzUsuńbrawa Alu i gratulacje! Najważniejsze to właśnie radość po maratonie :) i przeżycia z trasy;) pozdrowionka
OdpowiedzUsuńOgromnie dziękuję za przemiłe słowa :) Pozytywna energia przyda się bardzo, bo kontuzja się przyplątała niestety.
OdpowiedzUsuńprawdziwa bohaterka Narodowego! :)))
OdpowiedzUsuńgratulacje, jesteś niesamowita, pokonałaś samą siebie i to jest najważniejsze. p.s. życzę jak najszybszego wyjścia z kontuzji i powrotu do biegania!
OdpowiedzUsuńAla, piękna relacja! Prawdziwa bohaterka z Ciebie:))))
OdpowiedzUsuńwszystkie kobiety są piękne, ale te które przebiegły maraton są najpiękniejsze:) wasze zdjęcie po z medalami ślicznie:)
OdpowiedzUsuń