wtorek, 11 grudnia 2018

Czterdzieści pięć na dychę. Epizod ostatni.

44:54. To moja świeżutka i pachnąca życiówka na dziesięć kilometrów.

Życiówka, która przypominała mi o kilku sprawach. Żadne hity czy nowości, ot proste rzeczy, które ułatwiają bieganie i trenowanie.

Punkt widzenia zmienia wraz z punktem odniesienia.
Pamiętam jak trenowałam do pierwszego półmaratonu z celem złamania dwóch godzin. W przygotowaniach do niego pobiegłam moją drugą dychę w życiu. Od debiutu i złamania godziny na 10 kilometrów mijały wtedy dwa lata. Sporo czasu spędzałam w sieci, czytając fora, blogi i strony poświęcone bieganiu. Bieg na dychę miał być sprawdzianem przed półmaratonem, pobiegłam go w czterdzieści osiem minut z haczykiem i trafiłam na podium w kategorii wiekowej. Czułam się szybka ;)  Czterdzieści pięć minut na dychę wydawało mi się wtedy jakimś kosmicznym wynikiem, a dziewczyny które tyle biegają były według mnie superbohaterkami. Byłam przekonana, że to jest superszybko i jak będę tyle biegać to będę megaturbozajebista. Potem pojechałam w góry i wszystko co związane z bieganiem po asfalcie przestało mnie interesować. Przygotowując się do pierwszego Chudego Wawrzyńca w 2016 biegałam mocno i dużo, z treningu wychodziło, że spokojnie mogłabym pobiec dychę poniżej 44 minut, tylko, że kompletnie mnie to w tamtym momencie nie interesowało.

Myśli o złamaniu tych nieszczęsnych czterdziestu pięciu minut na dychę pojawiały się od czasu do czasu, ale jakoś się nie składało by się wziąć porządnie za temat. Bo góry, bo borelioza, bo kontuzja, bo różne zawirowania życiowe, ale głównie to jednak bo góry… Bo w górach jest najlepiej, wiadomo. Pewnego dnia postanowiłam jednak, że zrobię to i potraktuję przygotowania do startu jako krok do celu, by w górach biegać szybciej. Podziałało ;)

Fajnie jest to odhaczyć, ale jeszcze fajniej będzie powalczyć o szybszy wynik. W niedzielę co prawda mówiłam, że raczej nigdy więcej, ale kto by tam wierzył biegaczowi na mecie ;)

Tutaj jeszcze się jakoś trzymam Fot. Magda W.

Nie ma złej pogody.

Niedzielna  pogoda nie przypominała grudnia, to raczej listopad w najgorszym wydaniu. Na samą myśl o wyjściu na rozgrzewkę dostawałam biegowstrętu. Kiedy nie było czasu, by ten moment odwlekać dłużej, wyszliśmy i pobiegliśmy. Po prostu. Bez pitolenia. Przypomniałam sobie wszystkie te godziny spędzone na górskich biegach w mrozie, śniegu, deszczu, burzy. Z cukru przecież nie jestem. Bieganie w deszczu jest super. Owszem, wiatr nie pomagał i nie sprzyjał szybkiemu bieganiu, ale miałam to szczęście, że było się za kim schować.

Głowa w bieganiu jest co najmniej tak samo ważna jak nogi.

Miałam jedno zadanie: biec. Nic więcej.

czwartek, 6 grudnia 2018

Czterdzieści pięć na dychę. Epizod hiszpański.



 „Nie wolno nie cieszyć się z życiówek…”

Jest to zdanie, z którym absolutnie się nie zgadzam.

Publikując zdjęcie medalu po nieudanym starcie na dychę i dodając do niego opis, który jasno mówił o tym, że spieprzyłam, nie kokietowałam i nie liczyłam na klepanie po plecach. Naprawdę czułam, że spieprzyłam ten start i nadal  tak myślę. Tak jak wolno mi cieszyć się z wszystkiego, tak wolno mi się z wszystkiego nie cieszyć.  

Ostatnie tygodnie stały pod znakiem przygotowania się do drugiego podejścia łamania czterdziestu pięciu minut na dychę. Trenowałam regularnie i trenowałam mocno opuszczając strefę komfortu wiele razy.  Nie było złej pogody na trening, tak jak nie było zbyt wczesnej i zbyt późnej pory by go zrobić. Cisnęłam po swojemu na maksa. Odpuściłam tylko na kilka dni, ale były to dni w których nie miałam siły oddychać, nie mówiąc o wbijaniu się w biegowy strój.

Do Walencji, poza celem numer jeden jakim był kibicing, leciałam po to, by osiągnąć cel, który sama sobie postawiłam. Nikt mi go nie wyznaczył, nikomu nie potrzebuję dorównać, z nikim się nie ścigam. Postawiłam sobie cel i postanowiłam go zrealizować dla własnej satysfakcji, dla poczucia że mogę, że potrafię. Nie chodzi tutaj tylko o te magiczne czterdzieści pięć minut. Bardziej chodzi
o drogę do celu, o zaplanowanie i zrealizowanie tego, co sama dla siebie wymyślę. Potrzebowałam przekonać samą siebie, że mam siłę by znaleźć w sobie determinację. Ostatnie dwa, trzy lata sprawiły, że nauczyłam się zbyt łatwo odpuszczać i stawiać na stary, dobry święty spokój. Czasem to jest jedyne słuszne podejście, jednak generalnie w życiu nie ma miejsca na bylejakość
i odpuszczanie. Skoro trenuję po coś, to warto robić to na sto procent swoich możliwości.

Leciałam do Walencji w stroju Wojowniczki. Wizualizowałam sobie metę. Dokładnie wiedziałam, jak będę się czuła kiedy ją przekroczę. Słyszałam jak krzyczę „Yeah!”, widziałam jak unoszę ręce
w geście zwycięstwa. Czułam jak od uśmiechu bolą mnie policzki i jak rośnie we mnie siła na kolejne wyzwania, nie tylko te biegowe.

Potem zaświeciło słońce Hiszpanii…





środa, 22 sierpnia 2018

Wszystkie kolory Chudego.



Chudy pachniał paprociami i mgłą, parzył pokrzywami na wąskich ścieżkach, zamiast rzucać płatki pod nogi usypał tysiące kamieni, zostawił bramy z powalonych drzew i uciekał do samego końca. Nie pokazał gór, ale dał wszystko inne. Dał tajemnicę, dał nadzieję, dał oczekiwanie i spokój na trasie. Zmusił do przekroczenia kolejnych swoich granic. Przeciorał mnie fizycznie i psychicznie, by na koniec zostawić taki niedosyt, że muszę tam wrócić. Chcę tam wrócić i chcę go dorwać.

No words needed. Fot by Fotomaraton


Biały.

Jak biała kartka. Nie zapisana jeszcze, czekająca niecierpliwie na swoją historię. Nie zapisana, ale na pewno nie pusta. To na niej niewidzialnym atramentem wypisane były wszystkie moje plany, marzenia, oczekiwania, obawy i strachy.  Żyła własnym życiem na długo zanim kolejne kroki stawiane na trasie napisały historię właściwą. Pierwsze słowa, którymi miała być zapisana to „Dorwałam Chudego”. Bardzo, bardzo tak chciałam zacząć opowiadanie tej historii.
Z całych sił wierzyłam, że tak właśnie będzie. Poziom mojej determinacji był poza skalą. Nie dopuszczałam do siebie poziomu trudności trasy i limitu. Nie chciałam by docierały do mnie słowa Krzyśka Dołęgowskiego, że niewiele osób jest w stanie dorwać Chudego i ukończyć setkę w limicie. Na odprawie w oczach stanęły łzy, to pierwszy raz wtedy pomyślałam, że może być tak, że wrócę na tarczy i na nowo będę musiała wymyślać pierwsze słowa, które zaczną zapełniać moją kartkę.
Potem znalazłam się w górach i wiedziałam już, że to one rządzą, nie ja. Ja mogłam tylko zrobić wszystko, by wybiegać to, po co tutaj przyjechałam i przeżyć ten dzień jak najlepiej.

Biały jak flaga. Sięgałam po nią wiele razy na trasie, chowając ją prędko zanim Chudy się zorientuje. Pierwszy raz kilka godzin przed startem, kiedy ze strachu popłynęły po policzkach. Potem wiele, wiele razy, kiedy czacha dymiła się od kalkulacji czy zdążę w limicie. Przez wiele kilometrów wynik był wyłącznie zerojedynkowy, albo ukończę setkę w limicie, albo nie ukończę wcale. Kompromis nie wchodził w grę. Nie tym razem. Plan był jeden, biec do końca.

Zielony.

Najwspanialszy z kolorów i najlepsze wspomnienie z tegorocznego Chudego Wawrzyńca. Nie jestem w stanie opisać tego jak było pięknie. To zieleń i jej paprocie zapamiętam najbardziej. Spędziłam w górach 13 godzin i nie wiedziałam gór, ale widziałam paprocie, widziałam mgłę i nie potrzebowałam widzieć niczego więcej.

piątek, 25 maja 2018

Matka też człowiek?



Czy będąc matką mam prawo do bycia człowiekiem? Dodam, że człowiekiem nie byle jakim, bo człowiekiem szczęśliwym? Czy jako matka mogę od życia chcieć czegoś więcej niż tylko macierzyństwa? Bez presji? Bez gadania za plecami? Bez ciągłych wyrzutów sumienia? Bez potrzeby tłumaczenia się ze wszystkiego co robię dla siebie?

To wstyd powiedzieć głośno, że szczęście to nie tylko dzieci?

Może jednak, jako matka, zawsze już będę musiała się tłumaczyć z tego, że oprócz dzieci, kocham jeszcze kogoś, kocham życie i nie chcę żeby uciekło mi ono między kolejnymi odcinkami serialu oglądanymi z kanapy?

Zawsze już będę musiała udowadniać, że kocham moich chłopców najbardziej, choć mam jeszcze czas, miejsce i siłę by pomyśleć także o sobie?

Nie wiem.

Nie wiem. bo to jak walka z wiatrakami, a ja czuję się czasem jak pieprzony Don Kiszot.

Są takie dni, że grunt ucieka spod nóg, włącza się panika i tryb „A może jednak robisz to totalnie źle, dziewczyno?. Może tylko wydaje ci się, że wiesz co dobre dla ciebie i twoich dzieci. Może powinnaś ulec presji tych co patrzą z boku i wiedzą zawsze lepiej? Może powinnaś siedzieć na tej kanapie, oglądać te seriale i nie chcieć niczego więcej?”

A co jeśli ja naprawdę wierzę w to, że jeśli chcę więcej dla siebie, to chcę też więcej dla nich i oni w przyszłości będą chcieć więcej dla siebie? Co jeśli wierzę, że to co robię jest dobre nie tylko dla mnie, ale też dla nich? Mam prawo nauczyć ich definicji szczęścia w którą wierzę, zamiast tej którą wpiera otoczenie.