niedziela, 14 sierpnia 2016

Nie ma drogi na skróty. Chudy Wawrzyniec 2016.


 - Czy nie mógłby pan mnie poinformować, którędy powinnam pójść? - mówiła dalej. 
- To zależy w dużej mierze od tego, dokąd pragnęłabyś zajść - odparł Kot-Dziwak. 
- Właściwie wszystko mi jedno. 
- W takim razie również wszystko jedno, którędy pójdziesz. 
- Chciałabym tylko dostać się dokądś - dodała Alicja w formie wyjaśnienia. 
- Ach, na pewno tam się dostaniesz, jeśli tylko będziesz szła dość długo.

(Alicja w krainie czarów. Lewis Carroll)

Jestem, co więcej często bywam Alicją, ale jedno różni nas na pewno. Nie jest mi wszystko jedno. Wiem, którędy pójść, żeby dostać się tam gdzie chcę być.

To nie tak, że nie słucham się nikogo. Czasem słucham. Bardzo grzecznie, przez pierwszych siedem kilometrów, dawałam się wyprzedzać wszystkim (Bela, Krasus możecie być dumni). Z coraz niżej spuszczoną głową wpatrywałam się w odczyt pulsometru i z żalem odnajdywałam moje miejsce w szeregu. Zdecydowanie nie było ono tam, gdzie ustawiłam się na starcie. Zabolało bardzo.

Świetny początek, żeby uruchomić maszynę i nakręcić spiralę myśli nieuczesanych. Przypomniałam sobie, jak bardzo nie chciało mi się jeździć w góry w ostatnich tygodniach.  Dacie wiarę? Nie chciało mi się jeździć w góry. Tak, to o mnie. Sama w to nie wierzę, ale tak właśnie było. Chwilę potem przypomniałam sobie, dlaczego mi się nie chciało i w jednym momencie pojawiły się dwie, o niespodzianko, wykluczające się myśli. „Pierdol to” i „Napierdalaj”.

Zamiast zastanawiać się której posłuchać, zajęłam się liczeniem wyprzedzanych dziewczyn. Tak zleciał mi czas do Rachowca, Kikuli i Wielkiej Raczy. Całkiem sporo ich naliczyłam. Nie był to jednak happy end. Jeszcze nie.  Nie tym razem. Na Chudym walczyłam o każdy krok, każdy oddech i każdą dobrą myśl. Kiedy wybiegałam z punktu na Przegibku nie mogło być bardziej do dupy. Wyprzedziła mnie dziewczyna, wszystko bolało, głowa nie współpracowała, rozpiski czasowe dawno już się rozjechały, zegarek oszalał i od siódmego kilometra wmawiał mi, że napieram z tętnem 220 tak przekonująco jak ja od startu próbowałam wmówić sobie, że nie chcę być tu gdzie jestem. Że wszystko idzie nie tak.

Bo plan był zupełnie inny.  Bo się potem wszystko rozsypało. A zaczynanie wszystkiego od nowa po trzydziestym czwartym kilometrze i dalej, choć na koniec da kupę szczęścia, jest na początku cholernie trudne. Bo pewnie za chwilę pojawi się kolejny kryzys, da mi po dupie, a ja będę musiała się po tym podnieść i jak gdyby nigdy nic nadal robić swoje, stawiać krok za krokiem. Byle do przodu.

Czasem pozostaje tylko spuścić głowę / fot. Fotomaraton