piątek, 25 stycznia 2019

Zimowy Janosik.


Fot. Jacek Deneka Ultralovers

Pytanie o to, czym jest dla mnie ultra i bieganie w górach, najlepiej zadać mi po takim biegu jak Zimowy Janosik. Na jednym wdechu, bez zająknięcia, z błyskiem w oku i wypiekami na twarzy, z niemałą satysfakcją i ogromną przyjemnością odpowiem.  Bieganie w górach sprawia, że czuję się silna. Mimo setek współtowarzyszy na trasie, turbowyjątkowa, a koncentrowanie się przez kilka godzin na „tu i teraz” resetuje głowę jak dwutygodniowe wakacje. Po biegu wydaje mi się zaś, że oprócz biegania po górach, mogę je też przenosić. Wszystkie problemy zostawione poza trasą maleją odwrotnie proporcjonalnie do przewyższeń i wysiłku. Wypisz wymaluj szczęście.

Gdzie zatem pot, krew i łzy, skoro góry niezależnie od warunków, wysiłku i poziomu trudności malują się jak sielanka? Sam start w górach to wisienka na torcie. Prawdziwe ultra rozgrywa się na nizinach. To tam wychodzę biegać, bo czasem czuję że głowa mi eksploduje, jeśli tego nie zrobię. To tam wychodzę biegać, żeby móc popłakać w samotności. To tam uciekam czasem przed domem pełnym krzyku i wrzasku, po to by wracać stęskniona wszystkiego co się z tymi wrzaskami wiąże. To tam staję się mistrzem logistyki, motywacji i siły, by iść na trening, który często wcale mi się nie podoba i wcale, a wcale nie jest przyjemny, po to by móc kiedyś tę wisienkę zjeść.

To życiowe ultra to nie tylko walka ze złymi duchami, ale też kłodami rzuconymi pod nogi w sensie niemalże dosłownym.
Na Zimowego Janosika mieliśmy jechać we dwoje. Kilka dni przed wyjazdem kłody nas zatrzymały. Nie mieliśmy możliwości pojechać oboje, a sama nie miałam najmniejszej ochoty. Znacie z opisów biegów górskich zdanie „podejście, które odbierze ci siłę”? Tak właśnie było, z tą małą różnicą, że podejście odbierające ochotę na ciąg dalszy, urosło przede mną jeszcze w Warszawie. I tak jak w górach, na trasie, musiałam się z nim uporać.

Do Niedzicy jechałam już z czystą głową, jedyne o czym myślałam to atrakcje, które czekają na trasie. W górach klęska urodzaju, organizator zmienia trasy, bo momentami śniegu po pachy. No i fajnie.  Nie narzekam. Podchodzę do startu bez kalkulacji i bez planu, nie sprawdzam nawet, jak finalnie biegniemy. Jedyne założenie to pobiec mocno. Przed startem pojawia się niemała wątpliwość w czym biec.

Tym razem nie ma opcji pytania do przyjaciela „W czym biegnie Bela”?, bo Beli brak L Rano temperatura -11 stopni, po południu nieco poniżej zera.  Rozkminiam, próbuję podejść do tego rozsądnie i jak zwykle ubieram się za ciepło. Nie lubię marznąć i już. Chwilę przed startem, który, odbywał się spod Zamku w Niedzicy, zastanawiam się, gdzie jest moje miejsce w szeregu. Wiem, że pewnie z wyprzedzaniem będzie ciężko i nie chcę stawać za daleko linii startu, ale z tego samego powodu, nie chcę wyrywać się za bardzo do przodu. Na pierwszym podejściu wiem, że jednak się niedoszacowałam, a wyprzedać faktycznie nie ma jak. Na jeden krótki moment pojawia się wkurw, zaraz po nim na horyzoncie pojawiają się Tatry, a wraz z nimi motyle w brzuchu.  Zimowy Janosik to, zaraz po Biegu Ultra Granią Tatr, najpiękniejszy bieg w jakim brałam udział. Zima jak z bajki, poza wydeptaną ścieżką, niczym nie zmącony śnieg, błękitne niebo, słońce i widok na Tatry przez większą część trasy. Po pierwszym zachwycie nadal się wkurzam, ale przesuwam się do przodu z pokorą, pamiętając, że na ZUK-u podobna sytuacja i wolny początek pomógł zachować siły i wykrzesać ogień na koniec, a próby wyprzedzania poza ścieżką i tak kończą się zakopaniem w śniegu. Robię więc swoje. Mija jakiś, bliżej nieokreślony czas i wbiegamy na drogę dojazdową do Dursztyna, ścieżka się kończy, a zaczyna się to co lubię, podbieg, długi i dość łagodnie nachylony. Wiele osób przede mną idzie, a ja robię swoje. Drobię kroczkami w górę w myśl zasady „nie przejdę do marszu”.

Fot. Tomek Sowiński