Czas się przyznać, co zrobiłam w
ciągu minionych pięciu tygodni. Po pierwsze i najważniejsze, pogodziłam się z
bieganiem. Z bieganiem w moim wydaniu. Z trenowaniem w trakcie zbyt krótkiej
doby, kiedy mimo,
że bardzo się chce nie zawsze jest jak wcisnąć dwugodzinny trening, rozciąganie, ćwiczenia siłowe. Ja w każdym razie w tym momencie tego nie potrafię. Nie potrafię oddać snu, nie potrafię oddać czasu spędzonego z dzieckiem, nie potrafię zwolnić w życiu zawodowym. Czasami muszę więc odpuścić
i elastycznie podejść do Planu (przez duże P). Nie wyszło wiosną i teraz też miałam duże szanse, aby nie wyszło, bo na początek spanikowałam.
że bardzo się chce nie zawsze jest jak wcisnąć dwugodzinny trening, rozciąganie, ćwiczenia siłowe. Ja w każdym razie w tym momencie tego nie potrafię. Nie potrafię oddać snu, nie potrafię oddać czasu spędzonego z dzieckiem, nie potrafię zwolnić w życiu zawodowym. Czasami muszę więc odpuścić
i elastycznie podejść do Planu (przez duże P). Nie wyszło wiosną i teraz też miałam duże szanse, aby nie wyszło, bo na początek spanikowałam.
Co można zrobić w ciągu sześciu
tygodni? Niewiele? Nic? Wyciągnęłam książki i Internet. Spisałam plan
ratunkowy. Wcisnęłam 6 treningów w tydzień, w tym jeden dzień z podwójnym
trenowaniem. Plan wyglądał ambitnie, wydawało mi się, że nadrobię. Tylko, że ja
nie biegam sześć razy w tygodniu, pięć razy też nie biegam, a tygodnie w
których udaje mi się zmieścić cztery treningi mogę w tym roku policzyć na
palcach jednej ręki. Odkurzyłam jednak bestię, stwierdziłam że zacisnę zęby,
ambitnie dotrwam do końca i odpoczywać będę na płycie stadionu. Przecież pięć
tygodni to krótko… wytrzymam. Nawet przez chwilę w to uwierzyłam. Potem każde
wyjście na trening kojarzyło mi się z bólem. Łydki miałam sztywne od samego
myślenia o bieganiu. Bardzo chciałam zrobić to dobrze, tak żeby maratonem się
cieszyć, a nie znów od startu stresować. Dobrze, że nie przedobrzyłam.
Zmodyfikowałam ambitny plan. Łatwo nie było, do bólu łydek doszły jeszcze
plecy, ale przynajmniej bolało dopiero jak zaczynam ruszać nogami, a nie na
samą myśl o bieganiu.
Położyłam nacisk na wybiegania.
Pilnowałam, aby w każdym tygodniu był to punkt nienaruszalny. Udało się, wyszły
nawet dwie trzydziestokilometrowe wycieczki, obydwie z długimi odcinkami w
tempie maratońskim. Musi wystarczyć. Tempówki i interwały były za to
masakryczne. Za każdym razem walka z sobą od pierwszych metrów. Pasek od
pulsometru musiałam ukryć głęboko w szafie, żeby nie złapać doła absolutnego,
tętno szalało jeszcze bardziej niż zwykle. Całe szczęście, że wyszła ostatnia
tempówka. Światełko w tunelu jest. Było szybko, przyjemnie, w końcu bez bólu, w
dodatku calutka na palcach (może to dlatego?)
Oprócz punktów obowiązkowych były
jeszcze te najulubieńsze, czyli treningi
podczas rodzinnych wypraw. Wiedziałam, że Tatry na trzy tygodnie przed
maratonem, kiedy wszystko było nie tak, ciężko i pod górkę to strzał w
dziesiątkę. Już raz pomogło. Teraz, mimo że nie było wielkiego trenowania (choć
nie powiem, marzy mi się Tatra Running baaardzo, z każdym pobytem w górach
coraz bardziej), też pomogło. Wystarczyły dwa krótkie dni. Pierwszy dzień to
uczenie się wytrwałości i samozaparcia od mojego dzielnego małego uparciucha.
Wspaniale było patrzeć jak bez marudzenia drepta na Rusionową Polanę, a potem zacięcie wspina się na Gęsią Szyję.
Dla mnie był to niezapomniany dzień i w sumie bardzo dobra lekcja J
Drugi dzień to spacer nad Morskie Oko. Nie przepadam za tłumami, ale jako, że
Mąż był kontuzjowany, cel był idealny. Chłopaki mogli wjechać dorożką, a ja bez
wyrzutów sumienia wbiec. To był dobry trening. Wolny, ale konsekwentny. Bardzo
motywujący. Powolna wspinaczka trwała trochę dłużej niż przewidywałam, ale
i tak wystarczyło czasu, żeby porządnie się rozciągnąć i zbiec kawałek po chłopaków.
i tak wystarczyło czasu, żeby porządnie się rozciągnąć i zbiec kawałek po chłopaków.
Samo dotarcie do schroniska to
przeżycie niemalże traumatyczne. Tłum i kolejki do baru mnie przeraziły.
Spodziewałam się ludzi, ale żeby aż tak? Uciekliśmy w sekundę w kierunku Czarnego
Stawu, niestety tym razem Borys odmówił współpracy i skończyło się na spacerze
wokół Morskiego Oka. Powrót na dół to znowu bieg, tym razem z wózkiem. Radości
i okrzyków: „Mama siooooo” nie da się z niczym porównać. Pięknie było.
Generalnie, za wyjątkiem
bieganych na siłę szybkich treningów, ostatnie tygodnie to sama radość
biegania. Bardzo mi tego brakowało i jestem szczęśliwa, że znów to mam. Tej
myśli mam się zamiar kurczowo uczepić za tydzień. Dziś jeszcze tylko ostatnie
wieczorne kilometrówki, a potem już tylko odliczanie J
powodzenia!!!! :))) Mamusie górą!! :))
OdpowiedzUsuńDziękuję
UsuńTrzymam mocno kciuki i bardzo Cię podziwiam, za godzenie tego wszystkiego!
OdpowiedzUsuńDzięki wielkie Ewa za słowa otuchy :) Z tym godzeniem to nie zawsze wychodzi, ale ćwiczenie czyni mistrza, więc może kiedyś.
UsuńW Warszawie biegniesz?
OdpowiedzUsuńTak :)
Usuń