44:54. To moja świeżutka i
pachnąca życiówka na dziesięć kilometrów.
Życiówka, która przypominała mi o
kilku sprawach. Żadne hity czy nowości, ot proste rzeczy, które ułatwiają
bieganie i trenowanie.
Punkt widzenia zmienia wraz z punktem odniesienia.
Pamiętam jak trenowałam do
pierwszego półmaratonu z celem złamania dwóch godzin. W przygotowaniach do niego pobiegłam moją drugą
dychę w życiu. Od debiutu i złamania godziny na 10 kilometrów mijały wtedy dwa
lata. Sporo czasu spędzałam w sieci, czytając fora, blogi i strony poświęcone
bieganiu. Bieg na dychę miał być sprawdzianem przed półmaratonem, pobiegłam go
w czterdzieści osiem minut z haczykiem i trafiłam na podium w kategorii
wiekowej. Czułam się szybka ;) Czterdzieści
pięć minut na dychę wydawało mi się wtedy jakimś kosmicznym wynikiem, a
dziewczyny które tyle biegają były według mnie superbohaterkami. Byłam
przekonana, że to jest superszybko i jak będę tyle biegać to będę
megaturbozajebista. Potem pojechałam w góry i wszystko co związane z bieganiem po
asfalcie przestało mnie interesować. Przygotowując się do pierwszego Chudego
Wawrzyńca w 2016 biegałam mocno i dużo, z treningu wychodziło, że spokojnie
mogłabym pobiec dychę poniżej 44 minut, tylko, że kompletnie mnie to w tamtym momencie
nie interesowało.
Myśli o złamaniu tych
nieszczęsnych czterdziestu pięciu minut na dychę pojawiały się od czasu do
czasu, ale jakoś się nie składało by się wziąć porządnie za temat. Bo góry, bo borelioza,
bo kontuzja, bo różne zawirowania życiowe, ale głównie to jednak bo góry… Bo w
górach jest najlepiej, wiadomo. Pewnego dnia postanowiłam jednak, że zrobię to
i potraktuję przygotowania do startu jako krok do celu, by w górach biegać
szybciej. Podziałało ;)
Fajnie jest to odhaczyć, ale
jeszcze fajniej będzie powalczyć o szybszy wynik. W niedzielę co prawda
mówiłam, że raczej nigdy więcej, ale kto by tam wierzył biegaczowi na mecie ;)
Tutaj jeszcze się jakoś trzymam Fot. Magda W. |
Nie ma złej pogody.
Niedzielna pogoda nie przypominała grudnia, to raczej
listopad w najgorszym wydaniu. Na samą myśl o wyjściu na rozgrzewkę dostawałam
biegowstrętu. Kiedy nie było czasu, by ten moment odwlekać dłużej, wyszliśmy i
pobiegliśmy. Po prostu. Bez pitolenia. Przypomniałam sobie wszystkie te godziny
spędzone na górskich biegach w mrozie, śniegu, deszczu, burzy. Z cukru przecież
nie jestem. Bieganie w deszczu jest super. Owszem, wiatr nie pomagał i nie
sprzyjał szybkiemu bieganiu, ale miałam to szczęście, że było się za kim
schować.
Głowa w bieganiu jest co najmniej tak samo ważna jak nogi.
Miałam jedno zadanie: biec. Nic
więcej.
Mój zegarek miał Marcin, któremu przypadła niełatwa rola zająca. On pilnował tempa, ja miałam tylko biec. I biegłam. Mniej więcej do 7 kilometra
biegło się rewelacyjnie, powiedziałabym nawet, że komfortowo, udało mi się
niczego nie spieprzyć i nie rozkmniać. Okazało się jednak, że uwolnienie
głowy od sprawdzania czasu i kalkulowania nie bardzo mi pomogło. Nie wiem skąd,
ale pod koniec biegu, pojawiła się myśl, że to się nie uda. Ostatnie dwa
kilometry to, zamiast finiszu, walka o każdy krok i wmawianie sobie, że jest do dupy, choć biegliśmy zgodnie z planem.
Najważniejsi są ludzie. Zawsze.
Fajnie biegło się wśród kibiców.
Słowa otuchy przed startem i okrzyki na trasie zawsze dodają animuszu. Pod tym
względem bieg na swoim podwórku deklasuje zagraniczne wojaże.
Ostatni kilometr to masakra dla
głowy. Miałam ochotę stanąć i nie robić ani kroku więcej. Było mi trudno
oddychać i znaleźć jakiekolwiek pozytywne myśli. Mniej więcej trzysta metrów
przed metą jest krótki, ale paskudny podbieg. Chce mi się płakać. Chwilę
wcześniej nawarczałam na Mojego Zająca i raczej nie byłam przy tym zbyt
wybredna w doborze słów. Dyszę i charczę, unoszę wzrok i widzę Magdę. Magdę,
która dopinguje, przypomina mi się nasza rozmowa sprzed kilku tygodni o tym, że
kiedy wydaje Ci się że jest źle, to może tylko się tak wydaje i jest dobrze.
Trzeba robić swoje. Dzięki temu się nie zatrzymałam. Na finisz nie było siły,
ale udało się nie zwolnić.
Nie będę pisać o tym, ile zrobił
dla mnie Mój Zając, nie obyłoby się bez rzygania tęczą, ale myślę On wie.
A tutaj już walka ostatkami sił. Fot. Magda W. |
Nie Garmin mierzy trasę i czas.
Wpadłam na metę. Dostałam w łeb
czasem 45:02. Natychmiast oddałam medal. Bez kija nie podchodź. Warczałam na
wszystkich, łzy z wściekłości cisnęły się do oczu (jaka ze mnie jest beksa!). A
potem przyszedł sms… Msc. K30/3, czas netto 44:54 i świat się zmienił ;)
Fot. Sztuka Kadru, Andrzej Tomczyk |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz