Chudy pachniał paprociami i mgłą, parzył pokrzywami na
wąskich ścieżkach, zamiast rzucać płatki pod nogi usypał tysiące kamieni,
zostawił bramy z powalonych drzew i uciekał do samego końca. Nie pokazał gór,
ale dał wszystko inne. Dał tajemnicę, dał nadzieję, dał oczekiwanie i spokój na
trasie. Zmusił do przekroczenia kolejnych swoich granic. Przeciorał mnie
fizycznie i psychicznie, by na koniec zostawić taki niedosyt, że muszę tam
wrócić. Chcę tam wrócić i chcę go dorwać.
No words needed. Fot by Fotomaraton |
Biały.
Jak biała kartka. Nie zapisana jeszcze, czekająca
niecierpliwie na swoją historię. Nie zapisana, ale na pewno nie pusta. To na
niej niewidzialnym atramentem wypisane były wszystkie moje plany, marzenia,
oczekiwania, obawy i strachy. Żyła własnym
życiem na długo zanim kolejne kroki stawiane na trasie napisały historię
właściwą. Pierwsze słowa, którymi miała być zapisana to „Dorwałam Chudego”.
Bardzo, bardzo tak chciałam zacząć opowiadanie tej historii.
Z całych sił wierzyłam, że tak właśnie będzie. Poziom mojej
determinacji był poza skalą. Nie dopuszczałam do siebie poziomu trudności trasy
i limitu. Nie chciałam by docierały do mnie słowa Krzyśka Dołęgowskiego, że
niewiele osób jest w stanie dorwać Chudego i ukończyć setkę w limicie. Na
odprawie w oczach stanęły łzy, to pierwszy raz wtedy pomyślałam, że może być
tak, że wrócę na tarczy i na nowo będę musiała wymyślać pierwsze słowa, które
zaczną zapełniać moją kartkę.
Potem znalazłam się w górach i wiedziałam już, że to one
rządzą, nie ja. Ja mogłam tylko zrobić wszystko, by wybiegać to, po co tutaj
przyjechałam i przeżyć ten dzień jak najlepiej.
Biały jak flaga. Sięgałam po nią wiele razy na trasie,
chowając ją prędko zanim Chudy się zorientuje. Pierwszy raz kilka godzin przed
startem, kiedy ze strachu popłynęły po policzkach. Potem wiele, wiele razy,
kiedy czacha dymiła się od kalkulacji czy zdążę w limicie. Przez wiele
kilometrów wynik był wyłącznie zerojedynkowy, albo ukończę setkę w limicie,
albo nie ukończę wcale. Kompromis nie wchodził w grę. Nie tym razem. Plan był
jeden, biec do końca.
Zielony.
Najwspanialszy z kolorów i najlepsze wspomnienie z
tegorocznego Chudego Wawrzyńca. Nie jestem w stanie opisać tego jak było
pięknie. To zieleń i jej paprocie zapamiętam najbardziej. Spędziłam w górach 13
godzin i nie wiedziałam gór, ale widziałam paprocie, widziałam mgłę i nie
potrzebowałam widzieć niczego więcej.
Pomimo bólu, pomimo obaw i setek myśli w
głowie, które towarzyszyły mi od startu do mety, chyba na żadnym z biegów nie
czułam się tak szczęśliwa, że jestem tutaj gdzie jestem i robię to co robię.
Mimo wielu kilometrów pokonanych zupełnie samotnie, oprócz paproci i mgieł
towarzyszył mi po prostu spokój i uśmiech na twarzy. Najlepszy z uśmiechów, bo
do siebie samej.Fot by Fotografia Piotr Oleszak |
Czerwony.
Bojowy. To czerwony towarzyszył mi na trasie najdłużej. Był
w tle każdego innego koloru. Był kiedy budził się ranek, był ze mną na każdym
zbiegu i każdym mozolnie stawianym kroku na podejściu. Dobrze wiedziałam po co
je stawiam. Walczyłam od pierwszego do ostatniego kroku, a było ich w sumie 102829! Nie pozwalałam sobie
na kontemplowanie tego co wkoło i tego jak cierpię. Dyszałam jak Krasus, kilka
razy obróciłam się nawet na sto procent pewna, że biegnie tuż za mną. Niestety,
nie tym razem. To byłam tylko ja goniąca kolejne marzenie. Nie odpuściłam do
samego końca.
Decyzję podjął za mnie rozum. Na zbiegu z Rycerzowej
poczułam lewe pasmo, na zbiegu z Oszusta odezwało się prawe. Tak bardzo
chciałam biec za wszelką cenę. Chciałam być silna, niezniszczalna i niezłomna.
Wiedziałam, że z rozsądkiem ma to niewiele wspólnego, ale czułam się tak bardzo
gotowa na setkę, że nie mogłam pogodzić się z faktem, że tym razem może się
jednak nie udać. Na przełęczy Glinka wyznaczyłam sobie cel. Powiedziałam
głośno, że jeśli na Trzech Kopcach zostanie mi pięć godzin na wdrapanie się na
Pilsko, potem najdłuższe podejście na trasie i dwa sute zbiegi, zawalczę i
dobiegnę choćby bez nogi, albo i bez dwóch nóg.
Walka. Fot by Fotografia Piotr Oleszak |
Na dość łatwym odcinku do siedemdziesiątego kilometra coraz
częściej zaciskałam zęby z bólu. Trzy Kopce, zamiast coraz bliżej, były coraz
dalej, wraz z nimi moja meta i mój Chudy. Dotarłam do punktu siedemnaście minut
po godzinie zero. Stanęłam. Przestało boleć. Dowiedziałam się, że jak pobiegnę
w lewo będę czwarta, jak pobiegnę w prawo to będę trzecia, ale mogę też nie
ukończyć wcale, bo czasu już naprawdę mało. Rozkmina rozpoczęła się na nowo.
Czy ta rozkmina kosztowała podium, czy może pozwoliła odpocząć chwilę i
przycisnąć na końcu? Nie wiem. Nie dowiem się. Tak samo jak nie dowiem się co
by było, gdybym skręciła jednak w prawo...
Wiem za to na pewno, że czerwony towarzyszył mi także wtedy,
kiedy już przegrałam, kiedy już tylko miałam spokojnie dobiec do mety. Tuż za
Halą Lipowską zobaczyłam przed sobą sylwetkę. Uśmiechnęłam się do siebie, bo
przypomniała mi się moja ucieczka sprzed dwóch lat, kiedy wydawało mi się, że
goni mnie dziewczyna. Uciekałam wtedy co sił w nogach tak bardzo, że zgubiłam
się na prostej ścieżce, a dziewczyna przed którą uciekałam wyprzedziła mnie i
okazała się chłopakiem. Uśmiechałam się z ulgą, bo ostatnie na co miała ochotę,
to ścigać się na dziesięć kilometrów przed metą. Ufff, jak dobrze, że to
chłopak. Biegnę dalej, kulam się powoli w swoim tempie. Kiedy dociera do mnie,
że on to jednak Ona, wyrywa mi się głośne „Kurwa, tylko nie to…”. Jak mi się
nie chciało gonić, jak ja na to nie miałam siły i ochoty… Chciałam już tylko do
mety w spokoju poużalać się nad sobą... Przypominam sobie słowa wolontariusza
na ostatnim punkcie „jak pobiegniesz w lewo będziesz czwarta”. Jprdl, jak ją
wyprzedzę będę trzecia, trzecia! Zamiast przegrać, wygram…
Dałam sobie jedną szansę na wyprzedzenie Izy. Zrobiłam to na
podbiegu, tuż przed zakrętem. Dowiedziałam się wtedy, że da się podbiec sto
metrów, udawać, że wcale nie boli i jakimś cudem przestać na chwilę dyszeć.
Potem dzida do zakrętu i jeszcze większa dzida do kolejnego. Odważyłam się
obejrzeć po dwóch kilometrach. Uff, byłam sama, ale uciekałam co sił w nogach,
a przede wszystkim w głowie do samej mety. Nie chciałam się uspokoić nawet
kilka metrów przed metą, kiedy Marcin mówił mi, że mam to.. Że jestem trzecia.
Dobiegłam pięć minut przed Izą. Co jak co, ale wykreować
sobie presję, to ja potrafię.
Róż.
Tutaj jeszcze 100% radości. Fot by Biecdalej.pl |
Róż to zawsze szczęście. Miałam swoje dwie godziny szczęścia
na mecie. Uśmiech nie schodził mi z twarzy. Widziałam się na podium.
Pochwaliłam się światu. Spijałam śmietankę. Rozgrzeszyłam się z
nieprzebiegniętej setki i co rusz wpatrywałam się w wyniki. Radość milion.
Heloł, w końcu jestem na podium, tralala. To były bardzo piękne dwie godziny.
Dostałam zakwasów na policzkach. Przed dekoracją proszę Marcina by jeszcze raz
zerknął na wyniki, tym razem już oficjalne i potwierdzone. Nastaje cisza,
patrzę w jego o czy i w jednej chwili słodycz wygranej zamienia się w gorycz
porażki. Mata nie odczytała chyba drugiej zawodniczki. Byłam czwarta. Byłam 45
z 128 osób, które ukończyły. Gdybym przez chwilę nie widziała się na tym
cholernym podium, brałabym to miejsce w ciemno, a tak to dupa, Czarna dupa.
Gratulacje przestają cieszyć, ja przestaje się uśmiechać. Unoszę kąciki ust
mechanicznie do góry serwując uśmiech numer pięć, ale generalnie to dupa.
Radość się skończyła. Skończył się różowy.
Taki był mój Chudy. Słodko-gorzki. Kolorowy. Wielowymiarowy. Mieszający w sercu i w głowie. Cudowny. Nie pozostawiający żadnych wątpliwości, że to
mój bieg i że muszę wrócić.
Wrócę. Fot by Fotografia Piotr Oleszak |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz