wtorek, 15 sierpnia 2017

Uważaj o czym marzysz.


Bo żeby marzyć to trzeba mieć jaja.

Uważaj o czym marzysz, bo marzenia się spełniają. Serio. Hint jest taki, że życie to nie bajka. Spełnione marzenia przychodzą nieoczekiwanie, w nieodpowiednim momencie i znienacka. Spełnia się takie, trzeba je przyjąć na klatę, załadować na barki nieść przed siebie, dźwigać pod górę i nie zgubić  biegnąc w dół.

Przynajmniej przez siedemdziesiąt kilometrów.

Wcześniej  jednak, jeszcze przed zapakowaniem się do autokaru w środku nocy, trzeba się  z takim marzeniem pogodzić.

Dziś nic nie wygląda tak jak w dniu, w którym wymarzyłam sobie Bieg Ultra Granią Tatr.  Wszystko jest inaczej. WSZYSTKO. Nowe miasto, nowa praca, nowe życie. Stary został tylko burdel do ogarnięcia. Nic nie jest tak, jak planowałam. Z moją formą na czele. Kontuzja, która ciągnie się miesiącami,  też jest pasażerem na gapę. W planie jej nie było, a zadomowiła się skubana i nie wygląda na to, żeby miała się wynosić.  Do tego widmo nieukończonego Lavaredo Ultra Trail i kilka innych duchów ochoczo dobijących się do drzwi.

Będę musiała teraz całe to towarzystwo zabrać ze sobą.  Ustawić się z nimi na linii startu, a potem zrobić wszystko, żeby zgubić jeszcze przed Wołowcem, bo od zbiegu z stamtąd niechcianych pasażerów mam komplet.  Tam czekają inne duchy z miejscówkami wykupionymi w przedsprzedaży.  Dwa tygodnie temu też tam na mnie czekały i trzeba im przyznać, że swoją robotę zrobiły. Po kilku wspólnych godzinach przestałam wierzyć, że jestem w stanie ukończyć mój wymarzony bieg.

Tatry  Zachodnie rozwaliły mnie swą zajebistą, zieloną, pozorną łagodnością.  To był mój pierwszy raz na Wołowcu, Jarząbczym i Starobociańskim Wierchu. Skąd ja wzięłam przekonanie, że tamten odcinek będzie bułką z masłem to ja nie wiem. Wspaniale, łatwo, soczyście zielono i najpiękniej na świecie, dokładnie tak jak na tych wszystkich zdjęciach w Internetach, owszem było, do Wołowca. Potem było jeszcze piękniej i jeszcze bardziej zielono, ale z łatwością i łagodnością te góry nie miały już nic wspólnego. Z pierwszym krokiem w dół wróciły wszystkie strachy i zostały ze mną do samego końca. Każdy krok na zbiegu to paraliż. Łzy, wściekłość, bezradność.  Jak ja mam ukończyć te zawody?






Wróciłam i zaczęłam łamać się, rozkminiać i marudzić. Naprawdę dobra w tym bywam ostatnio. Że nieprzygotowana. Że przemęczona. Że dupa na zbiegach. Że będzie burza. Że ITBS. Że znów nie ukończę.  Że nie zasłużyłam, żeby wystartować.



Dokładnie tak czuję.


Wyjście jest jedno. Wstać w środku nocy, do ciężkiego plecaka zapakować wyposażenie obowiązkowe, marzenie i komplet strachów, a potem robić wszystko, żeby balast zgubić po drodze,
a do mety donieść spełnione marzenie. Boję się, ale nie odpuszczę. Ani teraz. Ani nigdy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz