Bo żeby marzyć to trzeba mieć jaja.
Uważaj o czym marzysz, bo marzenia się spełniają. Serio.
Hint jest taki, że życie to nie bajka. Spełnione marzenia przychodzą
nieoczekiwanie, w nieodpowiednim momencie i znienacka. Spełnia się takie, trzeba
je przyjąć na klatę, załadować na barki nieść przed siebie, dźwigać pod górę i
nie zgubić biegnąc w dół.
Przynajmniej przez siedemdziesiąt kilometrów.
Wcześniej jednak,
jeszcze przed zapakowaniem się do autokaru w środku nocy, trzeba się z takim marzeniem pogodzić.
Dziś nic nie wygląda tak jak w dniu, w którym wymarzyłam
sobie Bieg Ultra Granią Tatr. Wszystko jest
inaczej. WSZYSTKO. Nowe miasto, nowa praca, nowe życie. Stary został tylko burdel
do ogarnięcia. Nic nie jest tak, jak planowałam. Z moją formą na czele. Kontuzja,
która ciągnie się miesiącami, też jest
pasażerem na gapę. W planie jej nie było, a zadomowiła się skubana i nie
wygląda na to, żeby miała się wynosić. Do
tego widmo nieukończonego Lavaredo Ultra Trail i kilka innych duchów ochoczo
dobijących się do drzwi.
Będę musiała teraz całe to towarzystwo zabrać ze sobą. Ustawić się z nimi na linii startu, a potem
zrobić wszystko, żeby zgubić jeszcze przed Wołowcem, bo od zbiegu z stamtąd niechcianych
pasażerów mam komplet. Tam czekają inne
duchy z miejscówkami wykupionymi w przedsprzedaży. Dwa tygodnie temu też tam na mnie czekały i
trzeba im przyznać, że swoją robotę zrobiły. Po kilku wspólnych godzinach
przestałam wierzyć, że jestem w stanie ukończyć mój wymarzony bieg.
Tatry Zachodnie
rozwaliły mnie swą zajebistą, zieloną, pozorną łagodnością. To był mój pierwszy raz na Wołowcu, Jarząbczym
i Starobociańskim Wierchu. Skąd ja wzięłam przekonanie, że tamten odcinek
będzie bułką z masłem to ja nie wiem. Wspaniale, łatwo, soczyście zielono i
najpiękniej na świecie, dokładnie tak jak na tych wszystkich zdjęciach w Internetach,
owszem było, do Wołowca. Potem było jeszcze piękniej i jeszcze bardziej
zielono, ale z łatwością i łagodnością te góry nie miały już nic wspólnego. Z
pierwszym krokiem w dół wróciły wszystkie strachy i zostały ze mną do samego
końca. Każdy krok na zbiegu to paraliż. Łzy, wściekłość, bezradność. Jak ja mam ukończyć te zawody?
Wróciłam i zaczęłam łamać się, rozkminiać i marudzić. Naprawdę
dobra w tym bywam ostatnio. Że nieprzygotowana. Że przemęczona. Że dupa na
zbiegach. Że będzie burza. Że ITBS. Że znów nie ukończę. Że nie zasłużyłam, żeby wystartować.
…
Dokładnie tak czuję.
Wyjście jest jedno. Wstać w środku nocy, do ciężkiego
plecaka zapakować wyposażenie obowiązkowe, marzenie i komplet strachów, a potem
robić wszystko, żeby balast zgubić po drodze,
a do mety donieść spełnione marzenie. Boję się, ale nie odpuszczę. Ani teraz. Ani nigdy.
a do mety donieść spełnione marzenie. Boję się, ale nie odpuszczę. Ani teraz. Ani nigdy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz