Ogród z widokiem na
Śnieżne Kotły. Dziś cały dla mnie. Totalny spokój i cisza. Patrzę na medal, robię
mu kolejne zdjęcie, dotykam i głaszczę. Uśmiecham się. Od ubiegłej soboty mam
go cały czas przy sobie. Chcę zapamiętać ten bieg. Wszystko co było przed nim,
w trakcie, wszystko co czułam i czuję po. Każdy krok, każdą myśl i wszystko to,
co w tych dniach dali mi ludzie i co dałam sobie sama.
O tym, że od BUGT-a wszystko się zaczęło, już było. To
marzenie utopia, które popchnęło mnie w surowe ramiona ultra. Ramiona, w
których czuję, że żyję. Ramiona, które ściskają tak, że czasem brak tchu, a
czasem nie chcą przytulić wcale.
Odprawa. Już
tutaj nie udało mi się ukryć jak bardzo jestem zdenerwowana. Zbieram uściski
pełne troski i wsparcia. Nie proszę o nie, ale panika sama wychodzi mi oczami i
uszami. Nie wiem czego bałam się bardziej. Burzy i załamania pogody, którą
straszył naczelnik TOPR-u, czy tego, że coś się nie uda, że za słaba jestem, aby
ukończyć Bieg Ultra Granią Tatr.
Jacek, dziękuję Ci za to zdjęcie. Widać na nim wszystko. Fot. Jacek Deneka, Ultralovers |
Start. Myślę tylko o tym, że wszyscy widzą jak bardzo
się boję. Zamykam oczy, żeby cofnąć się w czasie o kilkadziesiąt minut.
Ukochane Małe Ciche, nade mną miliony gwiazd, a obok On. Mówił, że wszystko
będzie dobrze... Ale nie ma go tu teraz, jestem sama w tłumie biegaczy. Każdy z nich mógłby połknąć mnie na śniadanie bez
mrugnięcia okiem. Każda zresztą też. Zamykam oczy i znów jest dobrze. Chwilę przed wejściem do ogródka startowego spotykam Olę.
Bardzo się ucieszyłam,
że zobaczyłam Cię na starcie, mogłam dać Ci poczucie, że ktoś jest obok. Nie powiem,
miałam stracha o Ciebie, po tym jak ze szklącymi oczami powiedziałaś „boję się”.
Dolina Chochołowska
to oczekiwanie. Naprzemienne podmuchy zimna i gorąca wywołują u mnie ciarki. Irracjonalne uczucie, że coś się wydarzy rośnie w siłę. Już na dole wiatr
ostrzegł nas uprzejmie, że lekko nie będzie. Tych kilka kilometrów rozbiegówki
to kilkadziesiąt minut uczucia, które można porównać z chwilą poprzedzającą
skok ze spadochronem. Wiesz, że zaraz spadniesz, że może zdarzyć się wszystko,
że żywioł będzie mógł zrobić z Tobą co tylko zechce. Z filozofowania wyrywa mnie wschód słońca na Grzesiu. Płaczę po raz pierwszy. Nikt, nic i nigdy nie zabierze mi tej chwili. Choćby nie
wiem co się wydarzyło. Kto był ten wie. Jest tak pięknie, że nawet nie podejmę próby opisania tego
słowami. Łzy ciekną po policzkach, a do mnie dociera gdzie jestem i
że TO naprawdę się dzieje. Nic co wydarzy się później nie ma najmniejszego
znaczenia.
Fot. Jacek Deneka, Ultralovers |
Zbiegam śmiejąc się głośno. Wierzę, że będzie dobrze i nie
mogę się doczekać tego, co dalej. Wiem,
że od Wołowca będzie ciężko. To tam, na zbiegu, na ostatnim treningu, Tatry
sprawiły, że poczułam się tak bardzo mała. Cisnę. Chcę już tam być i chcę się z
tym zmierzyć.
Dziś nie za bardzo pamiętam zbieg z Wołowca. Wiem, że kilka
osób mnie wyprzedziło. Nie spodziewałam się niczego innego, wiem, że robiłam co
mogłam. Znacznie lepiej w pamięć zapadł świst w uszach i walka o każdy krok.
Walka z huraganowym wiatrem, który pędzi 80 km/h jest nierówna, ale czy ktoś
mówił, że będzie lekko? Nawet wtedy, kiedy siła podmuchów mnie przewraca, a w
każdy krok trzeba wkładać podwójną energię by posuwać się do przodu, a twarz
coraz bardziej boli od uderzeń ziemi i kamyków, nie potrafię się nie zachwycać.
Przyroda pokazuje jak jest piękna, jak jest silna. W Tatrach jesteśmy tylko my
i wiatr. Przepięknie jest.
Na Jarząbczy Wierch gramolę się dość żwawo. Jasne, że zabrał
kupę siły, nogi palą, a w płucach brakuje tchu, ale to co dał w zamian oddało
ją z nawiązką.
W stronę Kończystego Wierchu. Fot. Jan Heręza |
Płaczę po raz drugi. Nie potrafię inaczej. Ten widok. Ta
przestrzeń. I jeszcze świadomość, że na Kończystym Wierchu jest Karolina. Nie
znamy się dobrze, żeby nie powiedzieć, że prawie wcale, ale czekam na nią tak
bardzo. Wspólna pasja czasem łączy bardziej niż lata znajomości. Karolina
przytula mnie mocno, a ja czuję, że mogę wszystko.
Czekałam na Ciebie na szarpanym huraganowym wiatrem Kończystym i trochę się bałam, odliczając kolejnych biegaczy. Wiedziałam, że łatwo nie odpuścisz... Znamy się krótko, ale czasem po prostu się wie, kto jest utkany z tego samego marzenia i uporu. Pojawiasz się zaczerwieniona od wiatru i wysiłku, ale w dobrej formie. Nasze szerokie uśmiechy zderzyły się w jasnym świetle poranka i prawie posypał się tęczowy pył ;) Byłaś urobiona trudnymi podejściami i zbiegami. Wiedziałam, że powalczysz do mety. Mocny uścisk i pozornie wesoła gadka, żeby się nie rozczulać i... tyle Cię widziałam. Pomknęłaś dalej.
Patrzę na zegarek. Żeby zdążyć do Murowańca muszę dotrzeć na
Halę Ornak w pięć i pół godziny. Przełączam się na tryb zadaniowy. Podczas
rekonesansu, z bólem i płaczem, pokonanie tego odcinka zajęło mi prawie godzinę
dłużej. Liczę. Jest nieźle. Gdyby nie to, że do Iwanickiej Przełęczy
oczywiście zbiegam jak sierota, dotarłabym zgodnie z planem, a tak melduję
dziesięć minut później.
Ciemniak, daleko, wysoko i długo. Liczę znowu. Studiowałam wyniki poprzednich edycji i dobrze
wiem, że podejście na Ciemniak może mi odebrać medal i metę, choć na początku
nic tego nie zapowiada. Statystyka jednak nie kłamie. Podejście na pierwszy
z Czerwonych Wierchów to never ending story. Ogarnia mnie znudzenie,
wspinam się po kolejnych stopniach trochę jak w letargu. Nie potrafię dogonić
grupy przede mną. Skąd oni mają siłę? I dlaczego nie mam jej ja? A tak w ogóle
to co ja tutaj w ogóle robię? Marudzę zrezygnowana. Słońce grzeje niemiłosiernie. Czas
ucieka nieubłaganie. Już wiem, że Bieg
Ultra Granią Tatr w moim wykonaniu dziś to walka z czasem. Walka o zapas na
pierwszym punkcie i walka o limit w Murowańcu, dotrzeć tam na czas to
najważniejszy cel, potem jakoś to będzie. Jak ja wtedy jeszcze mało wiem czym
jest BUGT... Wtedy na podejściu, walcząc o każdy rok, nawet nie spodziewałam się,
co będzie dalej.
Jest Ciemniak. Z czterech godzin przeznaczonych na drugi
odcinek zrobiły się dwie. Przecież to nie ma prawa się udać. Słońce odpuszcza.
O tym, co będzie jak lunie zacznę się martwić w Murowańcu.
Zaczyna boleć prawe kolano. Fakt, przecież wygrzmociłam się
na zbiegu z Jarząbczego Wierchu. Dwa razy.
Często się uśmiecham, mimo wszystko. Fot. Robert Zabel |
Kolejne szczyty Czerwonych Wierchów mijają bez większej
historii. Do czasu. Na Kopie Kondrackiej
spoglądam na tabliczkę z informacją, że do Kasprowego Wierchu dwie godziny. Że
co? Przecież potem jeszcze trzeba zbiec do Murowańca. Grupa, z którą trzymałam
się od jakiegoś czasu odbiega mi. A ja płaczę. Który to już raz dziś?
Robię co mogę, ale mam wrażenie że Kasprowy nie zbliża się
ani trochę. Na którymś z punktów kontrolnych pytam czy zdążę. Nie wierzę, kiedy sędzia odpowiada, że spokojnie. Biegnę pod górę. Ja. Hopsam po kamieniach na Kasprowy.
Prawie nie oddycham. Nie mam czym. Ale biegnę. W Murowańcu jestem 20 minut przed czasem. Wcześniej jednak
jest Kasprowy Wierch. I jest Ola.
Pojawiłaś się z tym uśmiechem i
poczułam, że jest dobrze, serce mi tak nigdy z radości nie waliło jak podczas
tego kibicowania! Pobiegłaś. I przyszła zmiana pogody...
Na punkcie jestem chwilę. Wyciągam
telefon. Jak dobrze słyszeć ten głos. Najlepiej. Wzruszam się. Tak, znów
płaczę. To dobry płacz. Mam mnóstwo siły na Krzyżne i na to co dalej.
Burza. A potem zagrzmiało i lunęło i stało się to czego bałam się
najbardziej. Nie dawałam sobie najmniejszych szans na ukończenie BUGT-a w
limicie podczas deszczu. Kiedy pada deszcz, Tatry to zupełnie inne góry. Siada mi psychika i boję się każdego kroku. Żadna perswazja nie działa.
Paraliżuje mnie. Często przed postawieniem kroku zatrzymuję się i zastanawiam
się jak to zrobić.
Kurtka z membraną przemaka w nie więcej niż pięć minut. Robi
się zimno. Grzmi. Otulam się folią NRC. Boję się jak cholera i człapię krok za
krokiem. Nie potrafię się zmusić do biegu. Ktoś zawraca. Ja dalej napieram swoje. Odwrót, mimo całego mojego strachu i zwątpienia, nie wchodzi w grę.
Kocham mgliste, tajemnicze i puste Tatry. Takie są dla mnie
w podejściu na Krzyżne. Czuję ich siłę, którą potęgują grzmoty i odgłosy
śmigłowca TOPR. Człapię krok za krokiem cały czas zastanawiając się jak ja do
cholery zejdę?
Obsługa na przełęczy chwali, częstuje herbatą, przytula i
pociesza, że wyglądam dobrze i żwawo schodząc spokojnie dam radę zdążyć w
limicie do Wodogrzmotów. A ja wiem swoje. Za styl zejścia z przełęczy Krzyżne naprawdę powinnam
zaliczyć deenefa... Każdy krok w dół to przyspieszone bicie serca, łzy w oczach
i rozczarowanie sobą. Wyglądałam pewnie jak obraz nędzy i rozpaczy. Zresztą
podobnie widział mnie Marcin, z którym mijałam się na trasie.
Od początku biegliśmy gdzieś
obok siebie. Ty zdecydowanie mocniejsza na podejściach, na zbiegach zaś ja
miałem więcej odwagi ;) Wdrapując się na przełęcz nie widziałem Cię i nagle się
pojawiłaś. Wyglądałaś na – nie wiem dokładnie co czułaś – bardzo rozczarowaną,
chcącą rzucić to wszystko, zatrzymać się i płakać! Przepuściłaś mnie. Widać
było, że cierpisz. Zapytałem jak jest, odpowiedziałaś, że nie da rady.
Powiedziałem, żebyś się nie poddawała. Będąc na kolejnym punkcie 10 minut przed
limitem wiedziałem, że raczej nie zdążysz...
Tak to się miało skończyć.
Było ciężko, ale nawet na moment nie żałowałam tego gdzie jestem. Mistrz Piotr Dymus |
A potem zaczęłam cisnąć. Najpierw
pod górę na podejściu do doliny, potem od schroniska w dół. Im bardziej nie
wierzyłam, że jestem w stanie w czterdzieści kilka minut zbiec z Doliny Pięciu
Stawów, tym pewniej stawiałam kroki. Wywaliłam się po raz trzeci. Nie patrzyłam
pod nogi. Doskonale zdawałam sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, ale
musiałam spróbować. Łzy leciały mi po policzkach, a ja przeskakiwałam kolejne
kamienie, co chwilę patrząc na zegarek. Wydawało mi się, że jestem szybka. Czas
niestety był szybszy.
Stałem 6-7 minut ponad punktem, byśmy te ostatnich kilkaset metrów zbiegli razem. Nerwowo odliczając kolejne minuty do limitu, próbowałem odświeżyć tracking z GPS-a, by dowiedzieć się, gdzie jesteś. Ale słaby zasięg sieci w tym miejscu nie pozwalał. Mijali mnie kolejni zawodnicy, a w mojej głowie zaczął rozpychać się demon o imieniu Nie Uda Się. Doskonale wiedziałem, jak bardzo będziesz rozczarowana tą porażką, jak wiele znaczył dla Ciebie ten bieg. Rozpłakałem się. Za to, byś zdążyła wtedy na limit oddałbym wszystko.
Z każdym zakrętem wyczekuję punktu i Jego. W końcu jest. Widzę współczucie, zrozumienie i troskę w oczach. Mówi, żebym zwolniła i uważała na siebie, że w limicie na pewno się już nie zmieszczę. Nie chcę tego słuchać. Biegnę szybciej. Mam wrażenie, że zaraz zabraknie mi tchu. Ryczę. Tak bardzo boli mnie pasmo i rozwalone kolano. Stawiając kolejny krok czuję, że to ostatni na jaki mnie stać. Wyję, teraz już głośno. Stawiam kolejny krok, szybciej. Chcę być już na punkcie. Nic innego się nie liczy. Wpadam trzy i pół minuty po czasie. Brak tchu i totalna pustka. Wybucham głośnym płaczem kiedy dowiaduję się, że mogę biec dalej, bo organizatorzy wydłużyli limit o kilka minut.
Wodogrzmoty. Fot. Biec dalej i wyżej |
Tylko noga boli. Dostaję zastrzyk w pośladek i prawie się
przewracam, tak mi się kręci w głowie. Oddycham. Minutę, dwie, trzy. Wiem, że
to nie może trwać wiecznie, trzeba się zebrać i ruszyć. Czuję się jak
zwycięzca i lekceważę ostatni odcinek. Może to i dobrze, że nie wiem
tego co wie Ola.
Po usłyszeniu historii z Wodogrzmotów wiedziałam, że prędzej padniesz niż się poddasz. Bałam się tylko o Ciebie w tym ciemnym lesie,
ostatni odcinek nawet w ciągu dnia bywa taki mroczny.
Ciemno, zimo i do mety wciąż daleko. Ruszam z Pawłem, który przyłączył
się do mnie kiedy zaczęłam pędzić do Pięciu Stawów. Na początek wolno. Ten
szaleńczy sprint na ostatnich kilometrach naprawdę dał mi w kość. Przypominam
sobie osoby, które wpadły na punkt tuż za mną, ale jednocześnie tuż po limicie.
Obsługa natychmiast i bezwzględnie
ściągała ich chipy. Już wiem, że będę ostatnią osobą,
która ukończy tegorocznego BUGT-a. W tamtym momencie poczułam dumę, bo choć
bieganie na limit leży dużo poniżej moich chęci i ambicji, to czułam że dałam z
siebie absolutnie wszystko. Drepczę noga
za nogą, trochę rozczarowana, że wciąż jest tak bardzo pod górę. Ale uśmiecham się, wtedy absolutnie wierzę, że na mecie czeka na mnie medal.
Naiwna.
Ostatni odcinek jest tak bardzo
różny od tego co było wcześniej. Jest ciemno, mroczno i bardzo straszno. Cały
czas muszę trzymać moją wybujałą wyobraźnię na wodzy. Powalone konary przyjmują
naprawdę najróżniejsze kształty. W tym lesie moja wyobraźnia zobaczyła chyba
wszystko...
Mgła mieszająca się z ulewą powoduje, że czołówka pomaga w znikomym
stopniu. Widać niewiele. Kilka razy zatrzymujemy się zdezorientowani nie
wiedząc którędy prowadzi szlak. Na szczęście zielone chorągiewki pomagają, każda
z nich wypatrzona na tym odcinku dodaje otuchy. Ciężko biec w dół, gdy nie
widzisz gdzie stawiasz stopę. Beznadzieja
sytuacji dociera do mnie, gdy po godzinie od opuszczenia Wodogrzmotów wolontariusz
mówi nam jak daleko mamy jeszcze do mety. Ogarnia mnie totalna panika. Nie
wierzę, że jestem w stanie drugi raz dziś zafundować sobie wyścig z czasem. Nie
wierzę, że jestem w stanie się do tego zmusić. To nieludzkie. Stres, panika,
wizja porażki, brak tchu, palące mięśnie i uciekający czas. Nie wiem skąd
wzięłam na to siłę. Miałam ochotę usiąść na każdym mokrym kamieniu, płakać i
czekać aż mnie ktoś stamtąd zabierze. A nogi robiły swoje.
Nikomu nie życzę znaleźć się w tym
ciemnym, strasznym i mokrym, z tykającym jak bomba zegarowa limitem. Nie życzę
nikomu, choć patrząc na to ile ten bieg dał mi w zamian za wszystkie łzy i
przekleństwa, może powinnam życzyć wszystkim. Wspaniale jest się zmierzyć z
marzeniem, nieść je na plecach i nie zrzucać z nich nawet jak jest cholernie ciężko.
Dużo przed dobiegiem do Kuźnic wiedziałam, że z limitu nici. Nie potrafiłam zwolnić. Ostatnie kilometry na asfalcie to był jakiś szalony sprint do mety. Płakałam, że za szybko, że już nie mogę i dociskałam bardziej. A potem usłyszałam moich kibiców i nastał ten moment, którego absolutnie nie potrafię opisać. Dziękuję <3
Wybiegłem na trasę tak daleko jak się dało bez czołówki. Wciąż lał deszcz. Stanąłem pod daszkiem budki przy wejściu do TPN-u i czekałem. Obserwowałem ciemny las wypatrując świateł latarki, przebiegli już wszyscy oprócz Waszej dwójki, a limit zbliżał się nieubłaganie. Do mety mieliśmy ponad 2 km, gdy rozpoznałem Twoją sylwetkę, do limitu mieliśmy 2 minuty.
Dużo przed dobiegiem do Kuźnic wiedziałam, że z limitu nici. Nie potrafiłam zwolnić. Ostatnie kilometry na asfalcie to był jakiś szalony sprint do mety. Płakałam, że za szybko, że już nie mogę i dociskałam bardziej. A potem usłyszałam moich kibiców i nastał ten moment, którego absolutnie nie potrafię opisać. Dziękuję <3
O 20 podeszłam do grupki osób w foliowych pelerynach, okazało się, że wszyscy czekamy na Ciebie. To było hr max, minuty upływały do limitu tak szybko, a kropka gdzieś na Nosalowej Przełęczy. I ten moment, w którym pojawiają się w oddali czołówki, w naszym punkcie kibica to był już szał. Myślałam, że z tych emocji nie wytrzymam. Miałaś piękny finisz, popłakałam się ze szczęścia.
Ola, jesteś najlepsza.
Ambicja.
Ambicja to fajna sprawa. Pozwala się rozwijać. I przekleństwo. Bo czasem nie pozwala dostrzec sukcesu tam gdzie on jest.
Aga bardzo dziękuję Ci za te słowa. Pomogły mi, gdy zaczęłam rozkminiać co mogłam zrobić lepiej. Oczywiście, że rozkminiłam i wiem, ale na razie siódmy dzień z rzędu delektuję się każdym słowem wsparcia, które dostałam, każdym widokiem, każdym kilometrem i każdym uczuciem, którego doświadczyłam przed, w trakcie i po biegu.
Nie wiem co napisać, bo wszystko będzie płytkie gdy wyobrażę sobie co przeżyłaś i czego dokonałaś przez te 17 godzin z hakiem. Biegam ultra ale w głowie mi się nie mieści tak naprawdę to, co tam się działo- w Twojej głowie i dookoła. Ala, dziękuję Ci za tę relację, kiedy będzie mi źle i zacznę wątpić otworzę ją i przeczytam jeszcze raz i jeszcze raz. Chyba sama nigdy nie zdawałaś sobie sprawy jak jesteś silna (płacz nic nie znaczy!) psychicznie i czego jesteś w stanie dokonać.
OdpowiedzUsuńŚwietny tekst i piękny pomysł z tyni cytatami (zazdroszczę). Gwoli puenty, dobrze wyczytałem, że limit jednak uciekł?
OdpowiedzUsuńPoczekali, dali medal, ale limitu zabrakło kilka minut. Ale co się odwlecze... czy jakoś tak ;)
UsuńZ dużym opóźnieniem tu dotarłam. Oj, dużo tu emocji. U mnie też, bo oczy mi się jakieś wilgotne zrobiły. Szczególnie na koniec.
OdpowiedzUsuńDzięki Aga. Jeszcze raz :)
UsuńWpadłam tu przypadkiem (zaciekawiona tytułem), zobaczyłam profil na facebook'u u Krasusa :) Fantastyczny opis, łza stanęła nie raz podczas czytania. Wola walki i determinacja - jesteś Wielka. W niedzielę mam swój kolejny triathlon, dodałaś mi powera! Pomyślności :)
OdpowiedzUsuńDziękuję, bardzo mi miło. Powodzenia w Sierakowie :)
Usuń