sobota, 16 grudnia 2017

Czterdzieści pięć na dychę. Epizod pierwszy.

Dlaczego moja życiówka na dychę miała 5 lat?  Dobre pytanie.

Zachłysnęłam się górami. W górach jest najlepiej, bez dwóch zdań. W górach jest wszystko co kocham. W górach mam swoje momenty, mam swoje ultra. W górach jest wyjątkowo. Dają siłę, dają wiarę, dają oddech. Pozwalają na przekraczanie granic. Ilość marzeń, planów i pomysłów na siebie w górach rośnie. Góry dały mi już wiele i pewnie mogą dać jeszcze więcej. W życiu bym nie przypuszczała, że wejdę sama do ciemnego lasu. W życiu. W życiu bym nie uwierzyła, że jestem w stanie napierać w wichurze, upale, śniegu po kolana, deszczu, ciemną nocą, czasem zamykając metę i się nie poddać. W życiu. W życiu nie posądziłabym siebie o siłę, kiedy wszystko się wali, by walczyć do końca. Zawsze do końca. A jednak.

Jeśli byłabym rybą, góry byłyby moją wodą.

Na horyzoncie rysują się miękko marzenia, pomysły i plany. Nie na dziś, nie na jutro, nie na ten rok, ale zrobię co trzeba, żeby je zrealizować. Nawet jeśli oznacza to pozbycie się odrazy do szybkiego biegania. Taka oto historia. Poza tym Ktoś rzucił mi wyzwanie 45 minut. Ja nie pobiegnę?

Walka o każdy krok finiszu. Fot. Napędzany Kebabem - Cezary biega, pisze, je.

sobota, 26 sierpnia 2017

Bieg Ultra Granią Tatr.

Ogród z widokiem na Śnieżne Kotły. Dziś cały dla mnie. Totalny spokój i cisza. Patrzę na medal, robię mu kolejne zdjęcie, dotykam i głaszczę. Uśmiecham się. Od ubiegłej soboty mam go cały czas przy sobie. Chcę zapamiętać ten bieg. Wszystko co było przed nim, w trakcie, wszystko co czułam i czuję po. Każdy krok, każdą myśl i wszystko to, co w tych dniach dali mi ludzie i co dałam sobie sama.

O tym, że od BUGT-a wszystko się zaczęło, już było. To marzenie utopia, które popchnęło mnie w surowe ramiona ultra. Ramiona, w których czuję, że żyję. Ramiona, które ściskają tak, że czasem brak tchu, a czasem nie chcą przytulić wcale.

wtorek, 15 sierpnia 2017

Uważaj o czym marzysz.


Bo żeby marzyć to trzeba mieć jaja.

Uważaj o czym marzysz, bo marzenia się spełniają. Serio. Hint jest taki, że życie to nie bajka. Spełnione marzenia przychodzą nieoczekiwanie, w nieodpowiednim momencie i znienacka. Spełnia się takie, trzeba je przyjąć na klatę, załadować na barki nieść przed siebie, dźwigać pod górę i nie zgubić  biegnąc w dół.

Przynajmniej przez siedemdziesiąt kilometrów.

Wcześniej  jednak, jeszcze przed zapakowaniem się do autokaru w środku nocy, trzeba się  z takim marzeniem pogodzić.

Dziś nic nie wygląda tak jak w dniu, w którym wymarzyłam sobie Bieg Ultra Granią Tatr.  Wszystko jest inaczej. WSZYSTKO. Nowe miasto, nowa praca, nowe życie. Stary został tylko burdel do ogarnięcia. Nic nie jest tak, jak planowałam. Z moją formą na czele. Kontuzja, która ciągnie się miesiącami,  też jest pasażerem na gapę. W planie jej nie było, a zadomowiła się skubana i nie wygląda na to, żeby miała się wynosić.  Do tego widmo nieukończonego Lavaredo Ultra Trail i kilka innych duchów ochoczo dobijących się do drzwi.

Będę musiała teraz całe to towarzystwo zabrać ze sobą.  Ustawić się z nimi na linii startu, a potem zrobić wszystko, żeby zgubić jeszcze przed Wołowcem, bo od zbiegu z stamtąd niechcianych pasażerów mam komplet.  Tam czekają inne duchy z miejscówkami wykupionymi w przedsprzedaży.  Dwa tygodnie temu też tam na mnie czekały i trzeba im przyznać, że swoją robotę zrobiły. Po kilku wspólnych godzinach przestałam wierzyć, że jestem w stanie ukończyć mój wymarzony bieg.

Tatry  Zachodnie rozwaliły mnie swą zajebistą, zieloną, pozorną łagodnością.  To był mój pierwszy raz na Wołowcu, Jarząbczym i Starobociańskim Wierchu. Skąd ja wzięłam przekonanie, że tamten odcinek będzie bułką z masłem to ja nie wiem. Wspaniale, łatwo, soczyście zielono i najpiękniej na świecie, dokładnie tak jak na tych wszystkich zdjęciach w Internetach, owszem było, do Wołowca. Potem było jeszcze piękniej i jeszcze bardziej zielono, ale z łatwością i łagodnością te góry nie miały już nic wspólnego. Z pierwszym krokiem w dół wróciły wszystkie strachy i zostały ze mną do samego końca. Każdy krok na zbiegu to paraliż. Łzy, wściekłość, bezradność.  Jak ja mam ukończyć te zawody?



środa, 12 lipca 2017

Wierzyłam, że meta będzie moja.



Wierzyłam, że meta będzie moja.

Miesiąc, tydzień i dzień wcześniej nic na to nie wskazywało. Szanse, że wrócę z kamizelką finiszera były bardziej niż marne.  Historia o smutnej biegaczce, która najpierw lekceważy kontuzję, a potem płacze po nocach, należy do tych, których nie warto opowiadać.

Smutna biegaczka staje jednak na linii startu, pełna małych obaw i dużego strachu. Pierwszy raz pobiegnie w nocy. Bardziej niż 120 kilometrów boi się nocy, niedźwiedzi i tygrysów bengalskich.
A najbardziej boi się porażki. Porażka to ostatnie czego potrzebuje.

Smutna biegaczka  staje jednak na linii startu. Nie jest sama. Towarzyszą jej setki myśli. Dobrych, złych, zuchwałych. Różnych.  Pada sygnał do startu. Tłum posuwa się z wolna do przodu. Smutna biegaczka zostaje w tyle. Ja biegnę, a ona tam stoi.  Wszystko się zmienia. Cała moja niepewność, niewiara, a razem z nimi zdrowy rozsądek poszły w cholerę razem z nią.

Teraz jestem tylko ja, moje kroki i góry schowane gdzieś w ciemnościach. Nie było nic więcej. Ani setek ludzi obok, ani światła ich czołówek. Za każdym razem, kiedy stopa dotyka ziemi czuję radość. Ja naprawdę to lubię. Co jakiś czas uśmiecham się do siebie zadowolona z własnych myśli. Lubię być w górach, lubię pokonywać swoje strachy  i przeganiać demony, lubię przekraczać swoje granice, lubię wygrywać ze wszystkim co staje mi na przeszkodzie.

To jest moje ultra. Ultra daje mi chwile, w których wierzę, że mogę wszystko. WSZYSTKO. Dosłownie.  Wierzę wtedy, że nic mnie nie zatrzyma. Ta wiara jest mi potrzebna, bo boksowanie się
z życiem o lepsze jutro to dużo siniaków i dużo bólu.

Biegnę. Jest pięknie. Mam siłę. W końcu wiem co to znaczy mieć dzień konia. Ha! Cisnę. Biegnę pod górkę. Zbiegam w dół. Ramię w ramię z Ewą. Uśmiecham się, po cichu do siebie, trochę nieśmiało. Jest dobrze, a ja jestem tutaj gdzie pasuję i gdzie lubię być. Widzę siebie na Tre Cimes i na Passo Giau. Widzę siebie na mecie. Wiem, że czas będzie co najmniej tak samo dobry jak założony. To moje ultra.

Moment, w którym pierwszy raz ból przeszywa okolice kolana jest jak kubeł zimnej wody. Jak to? Kurwa, jak to? To przecież moje ultra. Przecież mogę wszystko i nic mnie nie zatrzyma. Spieprzaj dziadu! Biegnę, cisnę, nie zwalniam. Przyspieszam, choć wiem już, że się nie uda. Od pierwszej chwili wiem. Zbyt dobrze znam ten ból. Oczywiście, że rozważam bieg na prochach, z bólem, do końca. Jestem przecież ultrasem, a nie żadna smutną biegaczką.  Jestem ultrasem. Gadam do siebie
w kółko. Dwadzieścia kilometrów zajęło mi układanie sobie wszystkiego w głowie tak, żeby smutna biegaczka nie wróciła. Nie udało się.

Moje ostatnie kilometry to łagodny zbieg, śliczny, wąski singletrack.  Przepuszczam tam więcej niż sto osób,  co kilkadziesiąt kroków przysiadam na kamieniu i płaczę. Sama już nie wiem z bólu czy
z żalu, czy dlatego, że tak łatwo straciłam wszystkie supermoce. Był jeden taki kamień, nie wyróżniał się niczym, zwykły, zimny kamień, ultraska jednak zasiada tam na dłużej, a po DNF’a biegnie ze mną smutna biegaczka.

Jak poradzić sobie z deenefem? Powiem jak się dowiem.