Tytułem wstępu uprzedzam, że hormony chyba nadal szaleją, zamiast relacji wyszła mi oda do biegania. I dobrze. Przyda się, kiedy nie będzie się chciało wstawać bladym świtem na treningi. Enjoy.
Relacja. Coś czego dawno tu nie było i z obiektywnych względów długo jeszcze nie powinno być. Do końca roku nie planowałam żadnego startu. Planowałam spokojne dojście do siebie po porodzie i bardzo spokojne budowanie formy na nadchodzący sezon, ale pojawiła się możliwość startu w Cracovia Półmaraton i wiecie jak jest… nie zastanawiałam się ani sekundy. Od razu wiedziałam, że chcę to pobiec. Miałam trzy tygodnie, żeby się przygotować i postanowiłam nic nie zmieniać. Na życiówkę nie miałam najmniejszych szans, a mocny trening też nie miał sensu. Więc po co?
PO TO, ŻEBY ZNÓW TO POCZUĆ. Tą atmosferę przed startem. Te motyle w
brzuchu. To poczucie jedności z kilkutysięcznym tłumem, który niesie wtedy,
kiedy same nogi by nie niosły.
Poczułam to i było pięknie. Od porannego dźwięku budzika do
niedzielnego bólu mięśni było pięknie. Jechałam do Krakowa pustą autostradą, w
radio grała dobra muzyka, nigdzie się nie spieszyłam, nikt nic ode mnie nie
chciał. Jechałam robić to co lubię i byłam z tego taka dumna, że prawie głupot
narobiłam. Założenie na bieg było takie, żeby nie wyjść z drugiego zakresu. Im więcej miałam przejechanych kilometrów , tym bardziej byłam pewna, że może
jednak zmienię plan i będę cisnąć... Niosło mnie. No
bo jak to tak, wystartować i nie paść trupem
chociaż na chwilę? Nie upodlić się? Bez sensu. Widok Tauron Areny i podsłuchane rozmowy w kolejce
po odbiór pakietu, dodatkowo mnie nakręciły.
I gdyby nie Twoje
słowa Natalia, kiedy zacytowałaś mi mnie samą „że teraz zrobię jak trzeba” na
bank nie ustawiłabym się kawałek za tłumem na 2:00, tylko znacznie bliżej
startu i mogłoby się skończyć różnie. Marne szanse, że dobrze dla mnie i mojego
planu treningowego. A tak, mam za sobą piękny start, w pięknym Krakowie.
Zwiedziliśmy biegowo ładny
kawałek miasta. To była dla mnie duża przyjemność, oglądać w biegu miasto,
które bardzo lubię. Czytałam opinie, że było zbyt wąsko, ale mnie w tym dniu
nie przeszkadzało nic, więc nie jestem w stanie się do tego odnieść. Profil
trasy zdecydowanie sprzyjał życiówkom. Miałam wrażenie, że cały czas jest z
górki, tak lekko się biegło, ale ja to skrzywiona jestem, lubię jak jest pod
górę ;)
Za mną dwadzieścia jeden kilometrów i dwie godziny spokojnego
biegania z przyklejonym uśmiechem , kilkadziesiąt piątek przybitych z
najmłodszymi kibicami (szkoda, że rzadko mamy na to czas, bo radość w ich
oczach bezcenna!), ostatni kilometr z finiszem po 3:52 i pĄpki przed metą. I to
jaką metą! Tak się robi metę na stadionie, zgaszone światła, kolorowe jupitery
i głośna muzyka sprawiły, że czułam się jak gwiazda rocka bijąca rekord w
maratonie – NIEREALNIE!
Fajnie jest móc sobie pozwolić na taki luz, co nie znaczy, że
wynik 2:07:31 mi się podoba. Wcale mi się nie podoba, ale przyjmijmy, że jak na dwa miesiące urodzeniu
dziecka i tupanie na treningach na
tętnie max 135 może być. Plan na poprawę przestarzałej życiówki (o tym jak dwa lata temu nabiegałam w debiucie
1:46 można przeczytać TUTAJ) jest już gotowy i się nawet całkiem sprawnie realizuje.
Muszę sobie wyryć w pamięci jak od startu do mety frunęłam nad
asfaltem. Metafora może i mocno naciągana przy średnim tempie około 6:00 min/km,
ale tak właśnie się czułam. Szczęśliwa. Na swoim miejscu. Wzruszona. Wdzięczna
za to, że mam zdrowe nogi i ręce, dzięki którym mogę robić to co lubię. Gotowa
na spełnianie swoich marzeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz