Zamykam oczy, właściwie zaciskam je z całych sił. Mój syn
tak robi, kiedy chce się szybko schować. Nie ma go i już. Proste. Ja moje
zamykam, ale nie udaje mi się zniknąć. Nade
mną kilka głosów łączy się w jeden wielki krzyk.
„Dasz radę!”
„Jeszcze tylko dwie minuty, potem nie ma już nic!”
„Dajeeesz!”
„Szybciej!”
I jeszcze wiele innych niecenzuralnych...
Chciałabym ich nie słyszeć. Oczy mam zamknięte, ale nie
przestaję robić brzuchów. Właśnie w tej chwili myślę, że kocham i nienawidzę
rywalizacji drużynowej i jeszcze, że nienawidzę cross fitu. Mimo, to
napierdzielam brzuchy crossfitowe z całych sił (dotykając rękoma podłogę za głową oraz przed nogami). Mam wrażenie,
że to cała wieczność. Żeby nie było zbyt
kolorowo, to nie koniec. Od razu po brzuchach były jeszcze burpees, tak na
dobicie. Dobić też chciałam sędzię, za nie zaliczenie ostatniego powtórzenia,
bo nie było klaśnięcia u góry…
Bolało.
Kiedy dwa tygodnie wcześniej odebrałam maila z informacją o
regionalnych zawodach cross fit i obowiązkowym moim udziale, pomyślałam sobie „Akurat”. Ponieważ jednak „No excuses” w mojej firmie
tłumaczone jest dosłownie, nie było zmiłuj.
Każdego dnia moje osobiste strefy komfortu są poszerzane, czasem
zastanawiam się kiedy pęknę… Tym razem robiłam swoje. Na życzenie udanych treningów prychnęłam
głośno. W dwa tygodnie przygotować się do zawodów? No fucking way. Postanowiłam
nie dać się zwariować. Robiłam swoje. Nic ponad mój plan biegowy, stabilizację,
pompki i brzuchy. Pozostali członkowie ekipy próbowali wyciągnąć mnie na
wspólny trening, ale byłam uparta. Wyszłam z założenia, że w dwa tygodnie to ja się najwyżej kontuzji
mogę nabawić, a nie wznosić na wyżyny moją wytrzymałość siłową. Może i patrzyli
na mnie spode łba, ale co mieli mi powiedzieć? Kiedy dzień przed, na koniec
pracy przebrałam się w ciuchy biegowe, usłyszałam, że chyba nie mam zamiaru
biegać w wieczór przed zawodami? A właśnie, że miałam.
Kto mnie zmusi do dawania z siebie wszystkiego poza mną
samą? Do tego nie wystarczy wysłać maila. Jeszcze przy rozgrzewce powtarzałam
sobie, że będę ćwiczyć tak, żeby na drugi dzień móc wyjść na trening. Potem
ktoś zmienił muzykę, a z muzyką zmieniło się wszystko. Czułam się jak wojownik,
czekający na ostateczne starcie. Poważnie. Po pierwszej konkurencji co prawda
myślałam, że nie wstanę, a na pewno nie będę w stanie jeszcze podejść do dwóch
kolejnych, tylko po to, żeby zaraz liczyła się tylko moja drużyna, krew, pot i
łzy. Po wskokach na box, byłam jeszcze bardziej pewna, że nie dam rady, że wszystko boli, ale potem była trzecia konkurencja i trzeba było dać radę. Na drugi dzień bolały mnie mięśnie
i gardło od krzyku. Nie wiem co bardziej. Kiedy jesteś przyzwyczajony do
samotności na treningach, do dialogu z samym sobą na trzydziestym piątym
kilometrze maratonu, do walki na ostatnich metrach tylko dla własnej satysfakcji,
odpowiedzialność za drużynę jest stanem nienaturalnym, ale jest też bodźcem
bardzo motywującym. Nie możesz odpuścić, nawet jeżeli boli. To niesamowite. Schowałam to doświadczenie głęboko, tak żeby o
nim nie zapomnieć i mam zamiar przywołać te krzyki, kiedy następnym razem sama
siebie wypchnę poza strefę komfortu, co wydarzy się niebawem, bo plany biegowe
na nowy rok nie pozostawiają innej możliwości.
Źródło: http://www.onefabulouslife.com, photo via http://www.prepbeijing.com/ |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz