Stało się. Biegi górskie siedzą
mi w głowie od jakiegoś czasu, ale dobrze przecież wiem, że bez porządnego
trenowania o górach nie ma co myśleć. Wiem, co mogłabym z tym zrobić, ale na
razie to by było na tyle. Decyzja, żeby wystartować w I Biegu Beskidzkiej Piątki
o Wiślańską Krykę była spontaniczna. Jeden sms z pytaniem, czy jadę? Ja? Nie,
nie bardzo. Przecież nie mam z kim Młodego zostawić, nie wiem nawet czy chcę go
zostawiać. Przecież forma moja to w jakimś głębokim lesie jest. Przecież
zmęczona jestem, a tu trzeba zerwać się znów o świcie. Nie chce mi się.
Przecież nawet ostatnio nie lubię startować za bardzo… Kiedy rok temu
przeglądałam kalendarze imprez biegowych w mojej okolicy, czułam niedosyt.
Wszędzie biegało się bardzo dużo, tylko u nas za mało. W tym roku mam wrażenie,
że Śląsk zrobił krok milowy. Co tydzień impreza, co tydzień można się pościgać.
A mnie w ogóle nie ciągnie. Dziwne. Coś się zmieniło?
Decyzję, żeby wybrać się do Wisły
podejmuję w piątek wieczorem. Muszę się pilnie odstresować. Pakuję się późnym
wieczorem, sprawdzam pogodę i zaglądam na stronę biegu. Po raz pierwszy trafiam
na profil trasy. Różnica wysokości +438 / -436 wydaje mi się mała w porównaniu
z innymi biegami górskimi (jak ja mało jeszcze wiem!), więc ze spokojem kładę się spać.
Rano szybka kawa,
śniadanko. Samotna, deszczowa podróż do Wisły sprawia mi przyjemność.
Na miejscu wita przebijające się słońce i
przemili organizatorzy. Bieg był skromny, niewielki, nie było wygód, które są
standardem w dużych biegach. Była za to niepowtarzalna atmosfera, a to powoduje
że bieg zasługuje na 10 punktów, aż chce się wracać w takie miejsca. Przed
biegiem wspólna, bardzo sympatyczna rozgrzewka, po której udzielam pierwszego w
życiu wywiadu lokalnej telewizji. Mówię, że góry uczą pokory. Sic! Jasnowidz ze
mnie , czy wróżka jakaś? Tak mi się powiedziało i chyba tak miało być, bo
zaledwie 500 metrów za linią startu po raz pierwszy pomyślałam „co ja tutaj
robię?”
Na pierwszy ogień idzie kilkadziesiąt schodów i wszystko byłoby ok.,
gdyby zaraz za nimi nie rozpoczynał się pierwszy z podbiegów. Sama nie wiem,
kiedy przestaję biec i przechodzę do marszu. Myślę sobie, że najważniejsze to
zacząć z powrotem biec i biec jak najdłużej, stawiać małe kroczki i nie patrzeć
w górę. Pierwsze wypłaszczenie było dla mnie wybawieniem, ale dlaczego było tak
krótkie, a podbieg za nim taki stromy i długi? Kiedy to się skończy? Patrzę na
Garmina, mam za sobą kilometr, jeszcze pięć z kawałkiem i będę u góry. Jak ja
to mam zrobić? Wyprzedzają mnie kolejne osoby i nie robi to na mnie żadnego
wrażenia. Dziwne. Myślę sobie tylko, jak
wiele jeszcze przede mną. Rozglądam się na boki, wyszło słońce więc widok jest
bardzo przyjemny. Przecież nie muszę się
ścigać, walczyć o czas, zarzynać się. Fajnie jest tak sobie pobiec. Po prostu.
W tym przekonaniu całkiem sprawnie pokonywałam kolejne podbiegi. Na odcinkach
płaskich i o delikatnym nachyleniu biegło mi się genialnie, a tempo 4:45-5:00 uważam
za całkiem przyzwoite. Większą część
trasy przebiegłam sama. Ostatnie
podbiegi były łatwiejsze, może było delikatnie mniej stromo, a może się już
przyzwyczaiłam i przekonałam, że jestem w stanie to zrobić? Było miło i
spokojnie, ale trochę żałuję, że zawiesiłam się na moment i nie miałam kogo
gonić i przed kim uciekać, bo chyba to jednak lubię. Mimo, że codziennie muszę
to robić i szczerze nienawidzę ciągłej presji i pogoni za wynikiem, sportowa
adrenalina i rywalizacja to zupełnie coś innego. Przekonuję się o tym na
kilometr przed metą. Spotykam Pana, który wspina się od strony mety i pociesza:
„już niedaleko, zaraz za Tobą biegnie moja żona”. Co? Cały zbieg nikogo za mną
nie było, przecież nie odpuszczałam i teraz nagle mam kogoś na plecach? Teraz
mam się ścigać? Po 12 kilometrach w nogach? Do tego ostatni odcinek jest
naprawdę stromy, już chyba wolę się wspinać, niż lecieć na łeb i na szyję, ale
przecież nie dam się wyprzedzić przed samą metą. To ile siły miałam na koniec,
pokazało że chyba mogłam dać z siebie więcej w trakcie.
Po pokonaniu niecałych 13 kilometrów, z czasem 1:27:43 wbiegam na metę, organizator przybija piątkę J Dostaję medal inny niż wszystkie, drewniany, pachnący jak góralska chata w środku zimy. Co jakiś czas biorę go do ręki, czuję ten zapach i wiem, że to nie koniec. W góry wrócę na pewno.
Po pokonaniu niecałych 13 kilometrów, z czasem 1:27:43 wbiegam na metę, organizator przybija piątkę J Dostaję medal inny niż wszystkie, drewniany, pachnący jak góralska chata w środku zimy. Co jakiś czas biorę go do ręki, czuję ten zapach i wiem, że to nie koniec. W góry wrócę na pewno.
Gratulacje:)
OdpowiedzUsuńWidzę, że umknął mi kolejny fajny bieg...
emocje musiały być niesamowite.. ;)
OdpowiedzUsuńO MATKO,GRATULACJE !
OdpowiedzUsuńZAŁAMUJĘ SIĘ JAKA PRZEPAŚĆ MIĘDZY NAMI...