Sztafeta Accreo Ekiden.
Czyli pobudka o 4.45, 300 km w
samochodzie, 5 km biegu, 300 km w samochodzie, do tego w drodze powrotnej
bardzo liczne i bardzo niechciane postoje, a na koniec totalny zgon ledwo po
przekroczeniu progu w domu.
Sztafeta Accreo Ekiden to bieg na
dystansie maratonu wykonywany przez sześciu zawodników biegnących kolejno 7, 195;
10; 10; 5; 5; 5 km. Wolne miejsce w drużynie Blogaczy, czyli blogujących
biegaczy było dla mnie szansą na wyjście z dołka pozimowego. Czy jest lepsza
motywacja niż bycie częścią zespołu? Kiedy czujesz, że musisz dać z siebie
wszystko jeszcze bardziej i mocniej niż zawsze? Kiedy ambicja nie daje o sobie
zapomnieć?
Nie zastanawiając się długo wpisałam
się na listę, przy okazji planując fantastyczny rodzinny weekend w Warszawie,
taki z odwiedzinami u znajomych i
nostalgiczną wycieczką po starych kątach z czasów, kiedy mieszkaliśmy w Starej
Miłośnie. W piątek przypomniałam sobie, dlaczego nie lubię planować. Jelitówka
Młodego skutecznie pokrzyżowała plany… Jeszcze w sobotę zastanawiałam się czy
jechać sama i tylko na bieg, czy może nie jechać w ogóle? Bardzo nie chciałam
się wycofywać. Generalnie nie lubię nawalać, a do tego mieliśmy trochę
zawirowań i problemów z pełnym obsadzeniem składów dwóch drużyn, że bardzo nie
chciałam rezygnować w ostatniej chwili. W
sobotę wieczorem na szczęście było na tyle dobrze, że z czystym sumieniem
zdecydowaliśmy, że jedziemy. Nie będzie rodzinnego weekendu, za to będzie dzień
z Mężem. Też fajnie. W planie było bieganie, rowery, ulubione shusi i takie
tam.
Pobudka o 4:45 poszła bardzo
sprawnie, w wyśmienitych nastrojach i całkiem dobrze wyspani ruszyliśmy w trasę.
Chciałam być na miejscu i poznać osobiście przynajmniej część z długiej listy
Blogaczy, których zmagania z przyjemnością śledzę na bieżąco. Tym razem wśród
dwóch zespołów i dwunastu osób znaleźli się:
Bartek z Przebiec Maraton, Wojtek z Run Bob! Run! (Wojtek pobiegł w obydwu sztafetach), Leszek z Leszek biega; Hania z Do mety, Emila z Przyjemność biegania; Michał reprezentujący Rusz się; Paweł z Maratoniarz.pl; Wojtek Bogacki, Wiola z Brykanie oraz moja skromna osoba.
Dziewczyny w komplecie, razem z Kasią z Rusz-sie.pl; która tym razem robiła nam wszystkie piękne zdjęcia |
Oczekiwanie na mój start, z
jednej strony było bardzo przyjemne, ale z drugiej organizatorzy nie ułatwiali
życia startującym. Sam element zmiany był dla mnie lekko stresujący, obawiałam
się momentu przejęcia pałeczki, do tego jeszcze orgowie, którzy błędnie
informowali o zbliżających się zmianach lub nie wyczytywali ich w ogóle.
Nawet pomoc boska w osobie wolonariuszki (na zdjęciu z naszym kapitanem) nie za wiele pomogła organizatorom ;) |
Kiedy
wyruszyła Wiola nerwowo spoglądałam na zegarek i byłam gotowa w strefie zmian
na kilka minut przed planowanym przez nią czasem ukończenia swojego dystansu.
Na szczęście wypatrzyłam Wiolę na telebimie i wszystko przebiegło sprawnie. Po
starcie zrobiłam to co zwykle, wcale nie potrzebowałam do tego dzikiego tłumu.
Miałam ruszyć kilka sekund wolniej, a wyszło o kilka sekund za szybko. Nawet
podbieg na początku trasy i ostry zakręt zaraz za nim za bardzo mi nie
przeszkadzały. Potem było jednak tylko gorzej. Średnia nawierzchnia, kilka
wąskich momentów (na jednym z nich zwolniłam za maszerującym biegaczem) i cały
czas ta myśl dudniąca w głowie „ tylko nie upuść pałeczki”… I jeszcze to denerwujące
pytanie „dlaczego nie możesz szybciej?”. Nie mogłam i już. Nawet Rafał, który
nagle w okolicach czwartego kilometra pojawił się znikąd na rowerze, nie mógł
sprawić, żebym przyspieszyła jakoś znacząco (pierwszy kilometr: 4:26, i
kolejne: 4:39; 4:42: 4:53 i 4:41). Całość w okolicach 23:50 minut na 5
kilometrów nie robi piorunującego wrażenia i nie ma co szukać wymówek, wychodzi
nieprzebiegana zima i już. Po mojej zmianie poczekaliśmy jeszcze chwilę na Wojtka,
który biegł ostatnią zmianę, pożegnaliśmy się i ruszyliśmy.
Jak tylko adrenalina po biegu
spadła, do głosu zaczynał dobijać się żołądek. Zamiast na rowery, udaliśmy się
w okolice Stadionu Narodowego pokibicować maratończykom. O tym, że robi się
nieciekawie, wiedziałam kiedy ani stadion, ani meta, ani miasteczko biegaczy
nie robiły na mnie najmniejszego wrażenia. Biadoliłam i marudziłam, że chcę do domu. Objawy grypy żołądkowej
dopadły mnie jeszcze w Raszynie. O tym, że podróż powrotna nie należała do
najprzyjemniejszych nie ma co wspominać. Najważniejsze, że zaczęło się po
sztafecie, nie przed, albo nie daj Boże w trakcie. Dzień zaliczam do bardzo
miłych i bardzo udanych, za co dziękuję wszystkim Blogaczom. Mam nadzieję, że
do zobaczenia przy kolejnej sztafecie w Warszawie, czy Poznaniu :)
Dziś tylko wkurzam się , bo ciągnie
mniena trening, a siły zero…
Ekiden to fajna sprawa, mam nadzieję że kiedyś też uda mi się pobiec w sztafecie. Zdrówka i siły życzę :)
OdpowiedzUsuńOjej, to Ty się jeszcze rozchorowałaś! Mam nadzieję, że już jest lepiej? A spotkanie i bieg były pierwszorzędne!
OdpowiedzUsuńJak tak podsumuję kłopoty, z którymi borykaliśmy się w tym roku, wliczając w to kłopoty zdrowotne kilku biegnących, jeszcze bardziej doceniam to, że udało nam się w takim składzie spotkać i pobiec. Przede wszystkim doceniam poświęcenie, m.in Twoje :-)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że mogliśmy poznać się w tzw. realu. Zdrówka!
Taka zabawa czyli parę godzin jazdy, event i znów parę godzin jazdy to tzw. złoty trójkąt. Nieźle wykańcza, szczególnie jeśli ktoś, tak jak Ty, zapada przy okazji na wirusa - współczuję bo musiałaś pewnie ledwo zipać pod wieczór po tych wszystkich atrakcjach. Ale świetny czas na 5km - przynajmniej jak dla mnie, no i w ogóle respekt, że się stawiłaś mimo że dziecko chore itd. Już pisałam że Wam zazdroszczę tego Ekidena - byłam 2 razy i to "debeściarska" impreza :)
OdpowiedzUsuń